Komnata była ogromna i bez trudu pomieściła około czterdziestu
pięknie wystrojonych postaci oraz usługujące im skrzaty. Wyłożona w całości
kamieniem, ziała chłodem, ozdobiona jedynie zielono-srebrnymi akcentami w
postaci zasłon, dywanów, gobelinów i obrusów na pretensjonalnie zastawionych
stołach. W centrum pokoju znajdowała się kamienna figura, przedstawiająca
mężczyznę w sile wieku, ubranego w odświętne szaty.
Czarodziej wyrzeźbiony był z niezwykłą dbałością o detal.
Oprócz kanciastej szczęki, wysoko uniesionego spiczastego podbródka, wąskiego
nosa z charakterystycznym garbkiem i gęstych szerokich brwi na szlachetną twarz
składały się też oczy, wyciosane z taką dokładnością, że intensywność
spojrzenia rzeźby była zawstydzająca. Część gości, którzy zawiesili wzrok na
kamiennym czarodzieju, widocznie drżała lub urywała rozmowę w pół słowa. Może
było to spowodowane niesamowitym warsztatem, może nałożonymi czarami, ale
wszystkim wydawało się, że wzrok figury podąża za nimi, obojętnie w którym
miejscu się znajdowali.
Gobeliny przedstawiały w większości wyszyte wytrzymałymi,
mieniącymi się nićmi, stare ilustracje podbojów świata magicznego i ataków na
środowiska mugoli Mogany le Fay z ksiąg Merlina. Na jednym z nich stojąca już w
płomieniach czarownica otwierała usta tak jakby zamiast krzyku bólu miała wydać
z siebie obietnicę powrotu. Przestrzeń pod gobelinem pozostawała pusta, jakby
żaden z gości nie chciał znaleźć się nawet w jego pobliżu.
Po drugiej stronie sali, zaraz przy przeszklonym wejściu na
szeroki taras, na ścianie wisiały portrety eleganckich czarodziejów,
wystrojonych i onieśmielających w swoim majestacie. Każdy z nich dumnie
zaciskał usta i spoglądał na gości z nienachalnym zainteresowaniem. Prawie
wszystkie postaci miały bladą cerę, ciemne gęste włosy i w większości stalowe
oczy. Tylko dwie czarownice na obrazach po lewej stronie sali obdarzone były
kasztanowymi lokami i zielonymi jak trawa tęczówkami. Wszyscy czarodzieje z
obrazów wyglądali na spokrewnionych. Mieli zaskakująco podobne podbródki, nosy
i brwi. Do tego długość ich szyi robiła wrażenie, zresztą tak, jak niewymuszona
elegancja. Kogoś mi przypominali i kiedy zdałem sobie sprawę, kogo nagle
wszystkie pary stalowych lub zielonych oczu zostały we mnie wycelowane. Zrobiło
się bardzo cicho.
Wstrzymałem oddech, a gdy nic się nie stało, odwróciłem się
powoli na pięcie. Goście tkwili bez ruchu w miejscach, przyglądając mi się z
niechęcią. Złapałem się za ramię i poczułem gryzący materiał brązowego
garnituru mojego ojca. Rzeczywiście miałem go na sobie, co szybko wywołało mój
wstyd. Co mi strzeliło do głowy?,
zastanawiałem się, widząc, jak bardzo kontrastuję z wystrojonymi w drogie szaty
czarodziejami.
Nie byłem pewien, gdzie się znajdowałem, czy zostałem
zaproszony i czy jestem tu w ogóle mile widziany, ale wiedziałem jedno – przyszedłem
tu z Syriuszem. Gdzie się teraz podziewał? Rozejrzałem się niepewnie na boki i
po chwili zobaczyłem jak stoi we wpatrzonym we mnie gronie, dla odmiany
unikając mojego wzroku.
Jego ciepła zawsze dłoń spoczywała na biodrze rudowłosej
piękności. Jako jedyna z towarzystwa Lily nie krzywiła się na mój widok
niechętnie, a wyglądała na zmartwioną, z uniesionymi cienkimi brwiami i lekko
uchylonymi usteczkami. W mojej głowie zaroiło się od myśli, które galopowały
wciąż w kółko, przyprawiając mnie o mdłości. Zacisnąłem zęby i dopiero wtedy
Syriusz zwrócił twarz w moją stronę, puścił Lily i zaczął iść w moim kierunku.
Otworzyłem nawet usta, ale nim zdążyłem wymyślić, które z oskarżeń wyrzucę z
siebie jako pierwsze, złapał mnie mocno za ramię i wyprowadził przez drzwi
tarasowe na zewnątrz.
– Co to ma znaczyć? – Wyszarpnąłem się z jego żelaznego
uścisku i odwróciłem. Wpatrzyłem się w jego bladą twarz, oświetloną teraz
jedynie świecami z wewnątrz, gdzie goście wrócili do rozmów i dystyngowanej
zabawy. Chłopak zmartwił się nieco i obejrzał za siebie, na Lily, która jeszcze
przez moment nie mogła oderwać wzroku od swojego męża, nim pani Black do niej
nie podeszła.
– Myślałem, że rozumiesz sytuację.
– Rozumiem sytuację? – powtórzyłem, nie wierząc w jego
bezczelność.
– Przecież nie możemy pokazywać się razem w miejscach
publicznych. Co by powiedziała moja żona? – Syriusz zamachnął się i dopiero
teraz zauważyłem obrączkę na jego serdecznym palcu. Coś ścisnęło moje gardło i
nagle poczułem się bardzo głupio.
Bo przecież wiedziałem, że Lily i on są małżeństwem i
spodziewają się dziecka. I przecież wiedziałem, że sam zgodziłem się na
spotykanie się z nim w tajemnicy.
– Wyglądasz jakoś blado. Może pooddychaj świeżym powietrzem.
Porozmawiamy wieczorem. – Położył dłoń na moim ramieniu i spojrzał na mnie
zmartwiony. Zachciało mi się płakać. Przecież
to takie niesprawiedliwe.
Obserwowałem, jak Syriusz, a raczej mężczyzna, którego ledwo
w tym momencie rozpoznawałem, prostuje się, zerka w stronę swojej młodziutkiej
żony i wkrótce znika za przeszklonymi drzwiami tarasu. Zacząłem się
zastanawiać, jak to wszystko się stało i co strzeliło mi do łba, skoro
zgodziłem się na ten chory układ. Rozejrzałem się na boki, jakbym mógł znaleźć
odpowiedź na nurtujące mnie pytania na marmurowym tarasie ze zdobionymi białymi
poręczami albo w zadbanym ogrodzie z ponurymi rzeźbami i równo przyciętym żywopłotem.
Zrobiło mi się strasznie żal Lily i to uczucie nagle przerodziło się w złość i
niechęć. Także do niej. Wściekałem się na Syriusza i jego ciężarną żonę, na
panią Black – jak zwykle elegancką w swoim szaleństwie – na dystyngowanych
gości, na złowrogie posągi i zdegustowane twarze, patrzące na mnie z obrazów,
na wszechobecne bogactwo, na mój głupi, stary garnitur, ale najbardziej byłem
zirytowany swoim brakiem charakteru. Nie wierzyłem, że mogłem podjąć taką
decyzję.
Zerwałem się z miejsca i wpadłem do oświetlonej sali.
Chwyciłem Syriusza, który do tego czasu niemal dotarł już do swojej matki i
małżonki. Odwrócił się natychmiast, zupełnie zaskoczony.
– Nie pozwolę ci się tak traktować! Myślisz, że możesz
zasłonić się swoją rodziną i tym, że jesteś spadkobiercą rodu? Że zatrzymasz
mnie sobie jak puszystą zabawkę?!
– Remus, proszę, nie rób sceny. – Chłopak chciał zasłonić mi
usta, rozglądając się na boki z trwogą, ale odepchnąłem jego dłoń, chwyciłem go
za kołnierz odświętnej szaty i przyciągnąłem do siebie bliżej.
– Dosyć ukrywania się! Nie będę twoją brudną tajemnicą,
Syriusz! Kiedyś obiecywałeś mi, że jeśli twoja rodzina będzie chciała nas
rozdzielić, uciekniemy razem! I tylko spójrz na siebie! Masz żonę, wkrótce
będziesz miał dziecko, masz pieniądze, wpływy i durnego kochanka, który do tej
pory nie był w stanie przejrzeć na oczy! A co mam ja, co?! Nadzieję, że kiedyś
się mną po prostu nie znudzisz i nie zerwiesz kontaktu?!
Towarzystwo bacznie się nam przysłuchiwało i, mimo że wzrok
skupiłem na zasmuconych i przerażonych oczach Syriusza, wiedziałem, że część z obecnych
zjadliwie się uśmiecha. Ani trochę się im nie dziwiłem. Z ich perspektywy byłem
wielkim naiwniakiem. Słyszałem, jak pani Black wzywa do siebie strażników, i
przez myśl przeszło mi, jak niewiele mam czasu, nim uzbrojeni w różdżki
ochroniarze, wyprowadzą mnie z posiadłości. Wiedziałem, że są już tuż tuż.
– Jesteś tchórzem! Parszywym kłamcą! Skoro wiedziałeś, że my
dwaj jesteśmy tylko szczeniackim marzeniem, na dodatek chyba tylko moim, czemu
nie powiedziałeś mi tego, zanim wciągnąłeś mnie w to całe bagno?!
Czarodzieje mający mnie doprowadzić do porządku dotarli na
miejsce i chwycili moje ramiona bezceremonialnie.
– Na dodatek musiałeś wybrać ją, właśnie ją, prawda?! Cha,
gdyby nie ona, może nie byłoby to aż tak ironiczne! Przyznaj, że tylko się mną
bawiłeś!
Zobaczyłem, jak Syriusz chce zaprzeczyć, jak kręci głową i
otwiera szeroko usta, jakby chciał krzyknąć z bezsilności, jednak głos w jego
gardle został wstrzymany przez gest potężnej dłoni. Quint stanął między mną a
Blackiem, skupiając na sobie mój wzrok. Spojrzałem w jego szare oczy, które
wyrażały jedynie niechęć.
– Zabrać go – rozkazał natychmiast, a mnie obrócono i
zaczęto prowadzić w kierunku małego przejścia w rogu sali, którego, mógłbym
przysiąc, wcześniej tam nie było. Na szczycie schodów, po których wkrótce mnie
zniesiono, poczułem niepokój. Korytarz był ciemny i oświetlały go jedynie
pochodnie ustawione w kilkunastometrowych odstępach. Miejscami, kiedy
znajdowałem się dokładnie między dwoma światłami, nie widziałem nawet czubka
własnego nosa. Quint szedł na przedzie, a jego ciężkie kroki odbijały się od
kamiennych ścian.
– Dokąd mnie prowadzicie?
Nikt nie odpowiedział na moje pytanie, chociaż mężczyzna
przede mną obejrzał się przez ramię zniesmaczony. Zacisnąłem wargi poirytowany.
Byłem zbyt wściekły, żeby dać złemu przeczuciu dotyczącemu tego miejsca przejąć
kontrolę. Nie odczuwałem więc strachu, chociaż coś mówiło mi, że powinienem.
Nagle dwaj prowadzący mnie strażnicy i Quint zatrzymali się
i zwrócili w stronę solidnych drzwi po peawej stronie korytarza. Jeden z
mężczyzn otworzył je, a pozostali wprowadzili mnie do środka. Pomieszczenie
było większe, niż na początku przypuszczałem. Miało kształt półkola, a jego
ściany i podłoga pokryto czarnymi, połyskującymi kafelkami. Z jednej strony
znajdowało się duże, przytłaczające krzesło, na którym wkrótce zostałem
posadzony, natomiast naprzeciwko na podeście stała ława, gdzie już czekali
profesor McGonagall, profesor Sprout i sam dyrektor Hogwartu – Albus
Dumbledore. Każde z nich patrzyło na mnie zupełnie bez wyrazu, jakby mnie nie
rozpoznawało.
– Pani profesor… – Spojrzałem niepewnie na opiekunkę mojego
domu, ta jednak pozostała niewzruszona.
Przede mną znów pojawił się Quint. Trzymał zwinięty
pergamin, który przy świadkach odpieczętował i rozwinął.
– Oskarża się Remusa Johna Lupina o…
– Oskarża?! Nic złego nie zrobiłem! – zaprotestowałem
natychmiast i poczułem, jak kąciki moich ust nagle odmawiają mi posłuszeństwa,
a wargi zaciskają się jak pod wpływem zaklęcia. Quint uniósł brew, ale nie
słysząc innych sprzeciwów, kontynuował:
– … bycie niezarejestrowanym wilkołakiem, ukrywanie swojej
prawdziwej tożsamości, a w wyniku dokonanie masakry na uczniach Szkoły Magii i
Czarodziejstwa Hogwart.
Uniosłem brwi wysoko, starając się raz jeszcze odezwać. Przecież to nieprawda!
– Wymuszenie na młodych czarodziejach praktykowania
niebezpiecznej magii i przemiany w nielegalnych animagów
Kłamstwa.
– Zwodzenie Syriusza Oriona Blacka, prawowitego spadkobiercy
rodu Blacków, w celu wyłudzenia pieniędzy i czerpania z tego tytułu innych
korzyści materialnych i społecznych.
Kłamstwa, kłamstwa,
kłamstwa.
– Morderstwo… – Quint zawiesił głos, a mnie włoski na karku
stanęły dęba – … Poppy Pomfrey, wykonane z premedytacją w Skrzydle Szpitalnym,
po wcześniejszej próbie upozorowania wypadku.
Pokręciłem głową, mimo że i tak już mi się w niej kołowało.
Rzuciłem się w przód, by dopaść do mężczyzny i zacisnąć palce na jego szyi, w
nadziei, że przyzna się do wszystkich tych oszczerstw i łgarstw. Okazało się
jednak, że zarówno moje nadgarstki, jak i kostki były spętane i przyszpilone do
potężnego krzesła. Profesor Dumbledore wstał nagle, patrząc już nie na mnie, a
na Quinta i wyprostował się, mimo strapienia odciśniętego na twarzy.
– Ława przysięgłych uznaje podejrzanego za winnego
wszystkich zbrodni.
Poczułem, jak dławi mnie panika. Spojrzałem jeszcze na
resztę nauczycieli, którzy tak jak Dumbledore unikali mojego wzroku. Dopiero
kiedy strażnicy podeszli, by odwiązać mnie od siedziska, zacząłem szamotać się.
Próbowałem coś z siebie wydusić.
Wszystko
poprzekręcali, ja nic takiego nie zrobiłem!
Quint stanął nade mną, powstrzymując strażników gestem, i
wsunął dłoń w kieszeń mojej marynarki. Wyciągnął z niej różdżkę i uniósł brew.
– Tylko czarodzieje mogą posiadać podobne przedmioty – wycedził
przez zęby, a następnie na moich oczach złamał witkę z głośnym, przeszywającym
trzaskiem. Rzuciłem się w przód, jednak strażnicy przytrzymali mnie i usadzili
na krześle.
Quint odwrócił się na pięcie i opuścił salę, idąc w kolumnie
zaraz za profesor Sprout. Jeden z mężczyzn, którzy pozostali w pomieszczeniu,
rozwiązał moje nogi, a drugi zupełnie bez wysiłku uniósł mnie za ramiona i wyprowadził
drugimi drzwiami. Po ich otwarciu bezceremonialnie wepchnął mnie w ciemną
otchłań. Wylądowałem na słomie, tak mi się przynajmniej wydawało i na to
wskazywał mój wyczulony zmysł powonienia, a drzwi za mną zatrzasnęły się.
Skierowałem twarz w stronę jedynego źródła światła, którym było zakratowane
okno. Zmierzchało.
– Kto tu jest? – odezwał się nagle ktoś gdzieś z prawej
strony. Drgnąłem, w pierwszej chwili przestraszony. Szybko jednak rozpoznałem
głos i to dodało mi otuchy.
– William? To ty? – szepnąłem, zwracając twarz w bok. W
półmroku zobaczyłem sylwetkę ściśniętą w kącie celi. Zaraz podsunąłem się do
przyjaciela.
– Remi, nie sądziłem, że spotkamy się w takich okolicznościach.
– Po omacku złapał mnie za ramiona. Oczy miał przewiązane bandażem, a ręce
spętane ciężkim łańcuchem przymocowanym do ściany.
– Co się stało? Co tu robisz? – Sięgnąłem do opaski na jego
głowie, ale odsunął się.
– Zostaw, to nieważne, i tak nic nie widzę.
– Co to znaczy, że nie widzisz? Oni ci to zrobili? Quint?
William uśmiechnął się blado i oparł głowę o ścianę,
wzdychając płytko.
– To część mojej kary. I chyba ich prywatna zemsta. – Przesunął
dłonią po moich włosach.
– Ciebie też musieli skazać niesprawiedliwie. Wszystko, o
czym mówią, to czyste kłamstwa.
– W kłamstwa z odrobiną prawdy najprościej uwierzyć – przyznał
chłopak zupełnie obojętnie. Czy trzymają
go już tak długo, że nie ma siły nawet na odrobinę złości pod ich adresem?
– William, co oni ci zrobili? – spytałem powoli, chociaż
przypuszczałem, że odpowiedź może mi się wcale nie spodobać.
– Czy to ważne? – odparł po chwili wahania. – Ważne, że
pozostaną bezkarni, a nas nikt nigdy nie znajdzie. Kto wie, może nawet nas nie
szukają…
– Jak możesz tak mówić? Oczywiście, że nas szukają! Twoja
siostra na pewno bardzo się o ciebie martwi!
William skulił się nieco, a jego twarz wykrzywiła się w
grymasie bólu.
– To nieważne, Remus. – Chwycił mocniej moje ramiona, a ja
nagle zauważyłem, że zrobiło się zupełnie ciemno. – Dzisiaj pełnia.
Obróciłem twarz, spoglądając w stronę nocnego nieba.
Otworzyłem szeroko oczy, dopiero po chwili rozumiejąc, co to oznacza. Dopadłem
do solidnych drzwi i zacząłem uderzać w nie pięściami.
– Wypuśćcie mnie! Błagam, wypuśćcie mnie! Albo zabierzcie
jego, błagam was! Błagam!
Widziałem jak moje ręce pokrywają się futrem rosnąc do
wielkości niedźwiedzich łap. W plecy wstąpił paraliżujący ból, który zwykle z
łatwością powalał mnie na kolana.
– Błagam, błagam, błagam!
Otworzyłem szeroko oczy, czując wciąż ten sam ból w plecach,
boku i ramionach. Świtało i nie wiedziałem, gdzie jestem. W drewnianym
sklepieniu wybita była dziura, przez którą słońce świeciło mi na twarz. Byłem
cały mokry i lepki, a w powietrzu unosił się metaliczny zapach, który miałem
też na języku. Spojrzałem na moje ręce rozciągnięte bezwładnie tuż przede mną i
całe pokryte ciemnoszkarłatną mazią. Wyglądało na to, że miałem też zerwanych
parę paznokci. Chciałem przewrócić się na plecy, jednak nagle coś w nich
strzyknęło, a po moim ciele rozlała się fala bólu. Wrzasnąłem, a głos
zawibrował mi w uszach. Zobaczyłem mroczki przed oczami, a chwilę później ból
odebrał mi wszystkie zmysły.
Nie pamiętałem nic poza ciemnością i bólem, który rozchodził
się bezlitośnie po wszystkich zakamarkach mojego ciała. Po pewnym czasie, kiedy
przebudziłem się wciąż w tej samej pozycji chyba za trzecim, a może za piątym
razem, ból zaczął być mniej dotkliwy, ale tępy i regularny. Kiedy już straciłem
zupełnie rachubę moich omdleń, do głowy zaczęły przychodzić mi najgorsze myśli,
o tym, że bardzo powolnie umieram, pewnie się wykrwawiam, ale nie jestem w
stanie tego wyczuć, bo straciłem panowanie nad własnym ciałem. Panika wkrótce
przemieniła się w obojętność.
W pewnym momencie wydawało mi nawet, że mam zwidy, bo
światło pod powiekami zaczęło mrugać, a ciało wydało mi się lekkie jak piórko. Wspomniałem
nawet wtedy pierwszą lekcję z zaklęciem lewitującym. Siedziałem między Peterem
a Jamesem. Pete był tak przerażony, że przez połowę ćwiczeń praktycznych
wpatrywał się to w swoją różdżkę, to w gęsie pióro, które miał zaczarować.
Przez drugą część obserwował, jak ja i James sobie radzimy. Jamie z kolei
recytował zaklęcie od samego początku z różnym akcentem, różnym tembrem głosu,
a pod koniec wydawało mi się, że także w kilku różnych językach, bo słowa nie
tylko straciły już w jego ustach sens, ale też chyba kilka głosek. Mnie pewnie
poszłoby lepiej, gdyby nie Syriusz, który przez całe zajęcia dmuchał mi w kark,
niezadowolony, że zabrakło dla niego miejsca obok nas. W końcu skończyło się na
tym, że puściłem jego pióro z dymem i zagroziłem, że zrobię to samo z jego
nieziemskimi włosami. Niestety użyłem dokładnie tego samego sformułowania, w
związku z czym przez resztę zajęć walczyłem z zawstydzeniem, starając się
ignorować jego docinki.
– Syriusz… – westchnąłem i wydawało mi się, że odpowiedział
mi czyjś damski, uspokajający głos.
Po kolejnej pobudce czułem się zaskakująco przytomnie,
chociaż mój umysł przyćmiony był czymś słodkim i odurzającym. Zamrugałem
kilkukrotnie, nie będąc pewnym, czy przypadkiem nie śnię.
Po chwili, gdy grawitacja wróciła tam, gdzie jej miejsce,
przyjrzałem się najpierw miękkiemu łóżku, w którym leżałem, pachnącej pościeli
z pierzy i moim obandażowanym dłoniom i ramionom, a następnie ostrożnie
rozejrzałem się na boki. Znajdowałem się w niewielkiej, ale przytulnej
sypialni, która mogłaby uchodzić za pokój Gryfona, gdyby nie eleganckie meble i
skromne, podwójne łóżko w centrum pomieszczenia.
Ja jednak leżałem na pojedynczej leżance przy ścianie,
chociaż jej wygoda nie pozostawiała wiele do życzenia. Była miękka, w
przeciwieństwie do drewnianej podłogi, na której obudziłem się po raz pierwszy.
No właśnie, nie miałem pojęcia, kiedy to było. Nie wiedziałem też, gdzie się
znajduję. Pewnie powinienem odczuwać niepokój, jednak moje zmysły coś tępiło.
Może znajomy zapach, który bardzo pozytywnie mi się kojarzył, chociaż nie
mogłem go z nikim utożsamić z powodu po części zaćmionego umysłu.
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się i zobaczyłem w nich
nikogo innego jak profesor McGonagall. Czarownica weszła do pokoju stąpając uważnie
tak, by nie narobić hałasu. Gdy jednak zobaczyła, że się w nią wpatruje,
przyspieszyła kroku i zaraz znalazła się przy mojej pryczy, zaaferowana.
– Remus, słyszysz mnie?
– Tak, pani profesor. – Odchrząknąłem, starając się
zapanować nad głosem. Wybrzmiał dziwnie nieobecnie, ale wcale mnie to nie
zdziwiło, bo idealnie pasował do tego, jak się czułem.
– Cały czas majaczyłeś, ale nie umieliśmy cię rozbudzić.
Pani Collins starała się jak mogła, ale nic nie działało. Pewnie wciąż bardzo
cierpisz. Boli cię?
– T-tak. – Zmarszczyłem brwi, bo rzeczywiście czułem ból,
który ledwo przedostawał się przez warstwę senności. Przymknąłem na chwilę
oczy, wzdychając.
– Nie dysponujemy tutaj tak silnymi środkami przeciwbólowymi,
które mogłyby całkowicie ci ulżyć. Tym bardziej takimi, które wspomogłyby
leczenie.
– Leczenie? – mruknąłem, czując jak przysypiam.
– Tak, Remus. – Czarownica na chwilę zamilkła, a ja
spróbowałem otworzyć oczy i na nią spojrzeć. – Odpoczywaj. To najbardziej ci
pomoże. Porozmawiamy później.
– Ale co mi jest? – spytałem i nim zdążyłem usłyszeć
odpowiedź, zostałem pochłonięty przez senność.
Obudził mnie ból w boku i dopiero kiedy nieco zelżał,
usłyszałem monotonny głos pani profesor i jej kroki za ścianą. Przez chwilę się
w nie wsłuchiwałem, ale nie umiałem rozróżnić żadnego słowa. Zniechęcony,
postanowiłem dokładniej się sobie przyjrzeć. Czułem niesłabnący ucisk w
kręgosłupie i ramionach. Spróbowałem unieść się z poduszek, jednak nagły
zastrzyk bólu, rozchodzący się po osłabionych, drżących mięśniach, z powrotem
usadził mnie w miejscu.
Tak intensywny impuls sprawił, że spociłem się jak po
porannym bieganiu z Syriuszem w ciągu sekundy. Przez chwilę leżałem nieruchomo,
dysząc i starając się odgonić sprzed oczu mroczki. Dopiero po jakimś czasie
zdobyłem się na odwagę, żeby poruszyć ramieniem. Było zablokowane i wtedy
zauważyłem, że zostało unieruchomione, zapewne przez panią Collins. Co się ze mną stało?
Nagle zza ściany usłyszałem odgłos przesuwanych krzeseł. Pomyślałem,
że pewnie znajduję się w pomieszczeniu sąsiadującym z salą lekcyjną. Po
klapnięciu znajomo skrzypiących drzwi, za ścianą rozległy się pojedyncze kroki,
które zmierzały z klasy do północnego pomieszczenia i stały się wyraźniejsze.
Spojrzałem na wejście sypialni i po momencie wahania zawołałem:
– Pani profesor?
Kroki natychmiast skierowały się w moim kierunku i zaraz w
progu pojawiła się Minerwa McGonagall. Weszła do środka i zamknęła drzwi.
– Jak się czujesz? – spytała, stając obok mnie.
– Boli bardziej niż ostatnio.
– Leki bardzo szybko przestają działać – zmartwiła się, zerkając
na butelki ustawione na szafce obok leżanki. Chwyciła jedną i dokładnie
odmierzyła dawkę.
– Pani profesor. – Uniosłem dłoń, stanowczo odsuwając od
siebie lekarstwo. – Co mi jest? Co się stało?
Czarownica objęła obiema rękami kubek i wzięła głębszy
wdech. Obejrzała się za siebie i przysunęła stojący nieopodal stołek, by na nim
usiąść.
– Nie wiemy, Remus. Pani Collins nigdy wcześniej nie miała
do czynienia z czarodziejem chorym na likantropię. Nie muszę ci chyba
tłumaczyć, że niewiele jest ksiąg, które mówią o pomocy osobom jak ty – zrobiła
pauzę, marszcząc brwi. – Jednak uważa, że z jakichś powodów przemiana nie
przebiegła w całości. Do tej pory twoje niezwykłe zdolności regeneracji
pozwalały ci na zaleczenie większości ran niemal natychmiast po transformacji.
Tym razem tak nie było.
Spojrzałem na swoje unieruchomione ramię i zabandażowaną
klatkę piersiową.
Więc zrobiłem sobie to
wszystko sam.
– Pani Collins porównała to do rozszczepienia. Jak podczas
nieudanej deportacji. Znaleźliśmy cię nieprzytomnego na ziemi. Najgorzej jest
niestety z twoim kręgosłupem. Tylko dzięki likantropii nie wykrwawiłeś się na
śmierć. Twoje ciało regeneruje się bardzo wolno. Żaden z eliksirów, które są
dla nas dostępne, nie działa. Dajemy ci najsilniejsze leki przeciwbólowe jakie
mamy, ale takie dawki mogą być niebezpieczne.
Pokręciłem głową, przerywając wywód czarownicy. Przyjrzałem
się butelkom na szafce.
– Niektórych nie rozpoznaję, ale wiem, że część zupełnie nie
zadziała. – Wskazałem na lek, który pani profesor wlała do kubka. – Tego
używałem, jak byłem jeszcze bardzo mały. Przy maksymalnej dawce działał nawet
przez pół dnia. Ale jak urosłem utrzymywał swoje działanie przez maksymalnie
dwie godziny, więc przestałem go używać. Ojciec sprowadza mi teraz specjalne
leki. Dla osób… takich jak ja.
Uniosłem na nią wzrok z obawą, że zobaczę odrazę lub
niechęć. Jej okolone pierwszymi zmarszczkami oczy oferowały jednak jedynie
długie spojrzenia współczucia i iskry bezsilności. Czarownica skinęła głową i
niepewnie oparła dłoń na mojej.
– Wiem, że leki cię mroczą, ale we śnie szybciej
zdrowiejesz. Nie możesz przemęczać ciała. Napisałam list do twoich rodziców.
Hagrid wysłał go z porannymi sowami.
– Do rodziców…? – Zamrugałem kilkukrotnie. – Nie, pani
profesor, proszę nie martwić mamy. Ojciec jest służbowo poza domem, mama nie
będzie wiedziała, co zrobić.
– Dobrze wiesz, że muszę informować rodzinę ciężko chorych
uczniów. W innym przypadku wezwałabym też medyków. Sam mówisz, że w domu masz
wszystkie skuteczne leki. – Delikatnie zacisnęła rękę na moich palcach. – Twoja
matka sobie poradzi. I na pewno zaoszczędzi ci sporo cierpienia, dosyłając
potrzebne eliksiry.
Odwróciłem twarz, walcząc z niepokojem, który przyspieszył
pracę mojego serca. Poczułem, że natychmiast robi mi się słabo, a plecy
przeszywa silniejszy niż dotychczas ból. Zacisnąłem wargi, więżąc głos w
gardle. Profesor McGonagall wstała i pochyliła się nade mną.
– Wystarczy już, Remus. Musisz wziąć lek. – Przysunęła kubek
do moich ust, a ja z jej pomocą wypiłem całą zawartość. – Porozmawiamy później.
Będę do ciebie zaglądać co godzinę.
Poprawiła pościel kilkoma ruchami i stanęła nade mną. Przez
chwilę bardzo przypominała moją matkę, która stara się skrzętnie ukryć
zmartwienie, by mnie nie krępować. Zamknąłem oczy, wczuwając się w tępy ból
pleców. Słyszałem tylko jeszcze, jak odstawia kubek na szafkę, po czym powolnym
krokiem wychodzi z sypialni, cicho zamykając za sobą drzwi.
Kiedy obudziłem się po raz kolejny, za oknem zmierzchało.
Zastanawiałem się, czy rzeczywiście przespałem cały dzień. Plecy bolały mnie
nieznośnie, a gdy spojrzałem na szafkę obok łóżka, stał na niej pełny kubek.
Wiedziałem, że lek mnie otumania, ale z drugiej strony ból też był
oszałamiający. Zacisnąłem wargi i sięgnąłem po szklankę. Po dwóch próbach
opadłem jednak na poduszki, dysząc ciężko. W tym samym momencie usłyszałem
kroki zza ściany, szybko zmierzające przez salę lekcyjną do gabinetu, a
następnie do sypialni. W drzwiach zobaczyłem profesor McGonagall z tacą pełną
jedzenia.
– Remus, jesteś taki blady. – Przeszła przez pokój, ustawiła
tacę na szafce i przyjrzała mi się. – Wypij. – Zaraz podała mi lekarstwo do
ust. Wyciągnęła różdżkę z rękawa szaty. – Nigdy nie byłam dobra w magii
leczniczej, ale pani Collins pokazywała mi, jak to zrobić.
Czarownica wykonała nade mną kilka gestów, wypowiadając
zaklęcia. Poczułem, jak spokój wkrada się przez potylicę w głąb mojej czaszki,
a ciało zdaje się lżejsze i bardziej bezwładne.
– Słyszałam, że to dziwne uczucie. Mam nadzieję, że bardzo
ci nie przeszkadza – oznajmiła z powątpiewaniem.
– Jest lepiej – zapewniłem ją i przymknąłem oczy. Poczułem
zapach pieczonej wołowiny i dopiero wtedy zauważyłem, jak głodny byłem. – Chyba
teraz umieram z głodu.
– Nic w tym dziwnego. Gdybym wiedziała, że prześpisz cały
dzień, wcześniej przyniosłabym ci coś do jedzenia. – Pani profesor pokręciła
głową, po czym przysiadła na stołku. – Pozwól, że ci pomogę.
Czułem się bardzo nieswojo, będąc karmionym przez
nauczycielkę. Znowu przypomniały mi się czasy, gdy to matka siedziała na jej
miejscu i z troską zajmowała się mną podczas choroby lub po gorszych pełniach.
Ale to tylko dodatkowo mnie zawstydzało. Perspektywa samodzielnego jedzenia
przed czarownicą nie wydawała mi się jednak wcale lepsza. W związku z tym oboje
byliśmy cicho, przez długi czas unikając kontaktu wzrokowego.
– Pani profesor, kiedy mnie znaleziono? – spytałem po przełknięciu
już niemal całego posiłku. Kobieta zmieszała się wyraźnie.
– Stanowczo za późno, za co bardzo cię przepraszam. Dotarło
do mnie, że lekceważymy twoją chorobę, Remus. Dopiero około dziewiątej pani
Collins i Hagrid poszli cię szukać. Gdyby nie pan Black… – Profesor McGonagall
pokręciła głową z irytacją.
Uniosłem brwi, chwytając pościel w palce.
– Syriusz.
– Tak, powiedział, że coś musi być nie tak. – Kobieta nagle
spojrzała na mnie z jakąś myślą na końcu języka. Wiedziałem, o co chce spytać.
– Dowiedział się, nie miałem wyboru, musiałem mu wszystko
wyjaśnić. – Odwróciłem wzrok, zawstydzony. – Na szczęście wcale mu to nie
przeszkadzało.
– Pan Black jest dobrym człowiekiem – obwieściła bez wahania
i przysunęła mi szklankę z sokiem dyniowym do ust. Upiłem parę łyków i
spojrzałem na nią, starając się wymusić na swoim znieczulonym ciele uśmiech.
Czułem też, jak lek zaczyna działać, mamiąc mi umysł.
– Będzie mógł mnie odwiedzić? Nie teraz, ale może za dzień
lub dwa? – spytałem sennie.
– Tak myślę. Jak tylko poczujesz się lepiej. Jak na razie
niczym się nie martw. Wszystkim się zajęłam.
– Czym konkretnie? – Powieki zaczęły mi opadać, a ja
poczułem przyjemną błogość pełnego żołądka i obezwładniającego odrętwienia.
– Opowiem ci o tym później – obiecała i nie pamiętam, czy
powiedziała coś jeszcze.
Trzask.
Podskoczyłem lekko w miejscu i od razu tego pożałowałem,
czując przeszywający ból górnych kręgów. Zacisnąłem wargi, by powstrzymać jęk.
Zamrugałem kilkukrotnie, próbując przypomnieć sobie, gdzie jestem. Zwróciłem
twarz w stronę okna. Padało i było dość ponuro. Spojrzałem na zamknięte drzwi,
prowadzące do gabinetu i zamarłem, słysząc rozmowę między dwoma osobami.
– O ile wiem, profesorze, zajęcia dodatkowe były całkowicie
dobrowolne. Jeśli uczeń nie chce już na nie uczęszczać, chyba mamy związane
ręce. – McGonagall nie brzmiała na ani odrobinę przejętą. Może nawet by mnie to
rozbawiło, gdyby nie osoba, z którą rozmawiała.
– Co z jego zachowaniem? – Quint wyraźnie resztkami sił
utrzymywał nerwy na wodzy.
– Pozostawiam to pańskiemu sumieniu. Jednak nie widzę
niczego wartego szlabanu. W najgorszym przypadku dodatkowego eseju, ale tym
razem dałabym panu Lupinowi taryfę ulgową.
– To faworyzowanie ucznia – oburzył się czarodziej. Za
ścianą przez dłuższą chwilę nic nie było słychać.
– Profesorze, nie rozumiem powodu pańskiej wizyty. – Głos
kobiety był nieprzyjemny i surowy. – Pan Lupin zrezygnował z pańskiej pomocy
pedagogicznej, wyrażając się w jasny i jednoznaczny sposób. Jeśli uważał pan,
że zasługuje na reprymendę, mógł jej pan sam udzielić, bez mojego
błogosławieństwa. Niestety, nie każdy pedagog w Hogwarcie ma czas na, proszę mi
wybaczyć określenie, dyrdymały. Jeśli więc to wszystko, proszę wybaczyć, ale
jestem umówiona z dyrektorem.
Quint prychnął po chwili milczenia, po czym z rozmachem
opuścił gabinet. Słyszałem, jak zmierza przez pustą klasę do drzwi.
– Musisz być trochę bardziej ostrożny – profesor McGonagall
westchnęła. – Pamiętaj, że obecnie pracujesz na opinię kogoś innego.
– Wiem, trochę się zagalopowałem.
Zamarłem, czując, jak oczy wychodzą mi z orbit. Przytknąłem
nieusztywnioną dłoń do ust. Zacząłem intensywnie wsłuchiwać się w rozmowę w
nadziei, że osoba odezwie się jeszcze raz.
Za drzwiami znowu rozległy się kroki, a następnie ktoś
otworzył jedną z szafek.
– Proszę. Dawka na jutro. Mam nadzieję, że dobrze się z tym
kryjesz.
– Bez obaw.
Bez wątpienia był to głos nienaturalnie podobny do mojego.
Na samą myśl groza zmroziła mi krew.
Co się tam dzieje?
– W takim razie idź już. Ja muszę porozmawiać z Remusem i
profesorem Dumbledore'em.
Do wyjścia zaczęła kierować się inna osoba, której kroki
były lżejsze i niepodkreślone wysokim, kobiecym obcasem. W napięciu czekałem,
co się stanie. Wyglądało na to, że powinienem zadać pani profesor kilka pytań.
Czarownica stanęła w progu sypialni dopiero po kilku
minutach. Widząc, że się obudziłem, zamknęła za sobą drzwi i podeszła do
szafki, na której stała taca ze śniadaniem.
– Pani profesor…
– Dzień dobry, Remus – przywitała się, siadając obok mnie na
stołku. Wyciągnęła ku mnie kopertę, którą trzymała w ręce. Była rozpieczętowana
i adresowana do Minerwy McGonagall. Spojrzałem na nauczycielkę niepewnie. – Przeczytaj,
to od twojej matki.
– Poznałem pismo. – Skinąłem powoli głową, a następnie nie
bez trudności wyciągnąłem list i rozwinąłem go.
Szanowna Profesor McGonagall,
mam nadzieję, że stan Remusa się nie pogorszył. Zwracam się do Pani z uprzejmą prośbą o umożliwienie mi spotkania z moim synem. Skontaktowałam się już z moim mężem, ale wątpię, że uda mu się do mnie dołączyć. Nasz dom podłączony jest do sieci Fiu.H. Lupin
– Och nie. – Skrzywiłem się lekko. – Pani profesor, chyba
nie rozważa pani…
– To prośba twojej matki, Remus, nie mogę i nie chcę
sprzeciwiać się jej woli. Właśnie idę do profesora Dumbledore'a. Jeśli i on się
zgodzi, wkrótce dostaniesz potrzebne lekarstwa. Pomyślałam, że chciałbyś
wiedzieć.
Odwróciłem twarz, oddając jej list. Westchnąłem i pokiwałem
głową potulnie. Trochę się bałem. Głównie dlatego, że mama była mugolem i
stanowczo zbyt często na nieznane reagowała paniką. Oglądanie mnie w tym stanie
na pewno bardzo ją zasmuci.
– Spróbuję dziś sam zjeść, pani profesor.
– Dobrze – zgodziła się. – Bardzo cię boli?
– Średnio na jeża. – Spojrzałem na tacę, którą czarownica
ostrożnie postawiła mi na kolanach.
– Dobrze, jeśli dasz radę, nie bierz już leku. Pani Collins
nie wie, jakie leki przywiezie twoja matka. Wolałaby ich nie mieszać.
– Aha – mruknąłem.
Profesor McGonagall siedziała przez chwilę w ciszy,
najwyraźniej zauważając moje zmartwienie. Nie powiedziała jednak nic więcej, a
jedynie wstała i opuściła pokój w nienachalnym pośpiechu. Dopiero w połowie
posiłku przypomniałem sobie, że miałem ją spytać o tajemniczą osobę, która była
wraz z nią i Quintem w gabinecie.
Plecy zaczynały mnie coraz bardziej boleć, chociaż starałem
się o tym nie myśleć. Nie powinienem dać mamie po sobie poznać, jak bardzo
poważny jest mój stan. Zwłaszcza jeśli nie ma przy niej ojca. Nie twierdziłem,
Merlinie, ustrzeż mnie, że Hope Lupin była kobietą słabą czy zależną od
mężczyzny, którego kochała. Po prostu korzystała ze spokoju, jaki potrafił
wprowadzić w jej dnie kilkoma słowami, nawet w najbardziej opłakanej sytuacji.
Bardzo nie chciałem go teraz mącić.
Kilkoro ludzi weszło do klasy lekcyjnej. Słyszałem jak powoli
idą w stronę gabinetu. Naliczyłem trzy postaci – dostojną w swoim sposobie
poruszania się profesor McGonagall, osobę, której kroki były mi nieznane i
wykreślane z bardzo cichą i posuwistą manierą, oraz z całą pewnością moją
matkę. Czekałem w napięciu, które przynieśli ze sobą. Nie rozmawiali, a w
powietrzu wisiało zdenerwowanie jeszcze zanim wkroczyli do gabinetu.
Wstrzymałem oddech, wpatrując się w uchylone drzwi.
Najpierw pojawiła się w nich mama. Nieśmiało popchnęła je i
odnalazła mnie rozbieganym wzrokiem. Wpatrywaliśmy się w siebie kilka sekund
bez ruchu do momentu, w którym uśmiechnęła się blado i złożyła ręce na swojej
piersi.
– Mój nerwusku, stracę przez ciebie wszystkie włosy.
Poczułem, jak całe zdenerwowanie w jednej chwili ze mnie
ucieka. Odwzajemniłem grymas, gdy mama podeszła do leżanki i położyła dłoń na
moim czole. Nic nie mówiliśmy, bo nagle ogarnęła nas tęsknota za sobą, a
okoliczności spotkania przestały cokolwiek znaczyć.
– Nie wygląda to najlepiej. – Ustawiła na ziemi koszyk ze
znajomymi buteleczkami, od razu wyciągając jedną, z długą wąską szyjką i
szerokim wypukłym dnem. W środku chlupał fioletowy płyn, który zaraz przelała
do kubka stojącego na szafce nocnej. Przyjrzała się krytycznym spojrzeniem
lekom, które dostawałem do tej pory, ale nie powiedziała ani słowa, podając mi
tylko napełnione naczynie.
– Pani Lupin, może powinniśmy poczekać na przybycie
pielęgniarki? – Do pokoju weszła także McGonagall z pedagogicznym
zainteresowaniem studiując pełny kosz flakonów. Mama odwróciła twarz i
uśmiechnęła się niemrawo.
– Z całym szacunkiem, pani profesor, ale od małego zajmuję
się Remusem. Nie ma powodu, dla którego nie miałabym teraz ulżyć mu w bólu.
Dopiero teraz zobaczyłem, że w drzwiach stoi nikt inny jak
sam Albus Dumbledore, uśmiechając się lekko spod wąsa ze znajomo zmrużonymi
oczami. Trzecia para nieznanych mi kroków musiała więc należeć do niego.
– Profesorze. – Skinąłem głową na powitanie.
– Weź lekarstwo, Remus. Twoja matka bardzo nalegała, by jak
najszybciej ci je zaaplikować.
Spojrzałem w ciemne wnętrze kubka i natychmiast wypiłem jego
zawartość wielkimi haustami. Odetchnąłem głęboko i przymknąłem oczy. Graviserum
działało jak zwykle natychmiast, rozchodząc się szybko po moim ciele i
odrętwiając. Wreszcie poczułem ulgę, która uświadomiła mi, jaki wciąż jestem
zmęczony. Moją chwilową błogość przerwało pojawienie się kolejnej osoby – pani
Collins – która niezwłocznie podeszła do mojej matki.
– Pani Lupin, nazywam się Harriet Collins i jestem szkolną
pielęgniarką.
– Dziękuję za pani opiekę nad Remusem. – Mimo wszystko mama
nie mogła powstrzymać się przed sceptycznym spojrzeniem na ustawione przy łóżku
butelki. Uniosła koszyk z lekami. – Przywiozłam wszystko, co miałam w domu.
Lyall zdobędzie leki do domu, proszę te zatrzymać.
Pielęgniarka zaczęła przeglądać flakony, a jej brwi unosiły
się coraz bardziej.
– Skąd państwo je mają? To naprawdę rzadkie mikstury.
Widziałam je tylko na szkoleniach. – Pani Collins przejęła koszyk i zerknęła z
ukosa na moją matkę. W jej spojrzeniu była odrobina podejrzliwości. Wydawało mi
się, że po części nie rozumiała, jak mugol wszedł w posiadanie czegoś
podobnego.
– Oczywiście od opiekuna Remusa. – Mama położyła mi dłoń na
głowie i skupiła znowu wzrok na mnie.
– Opiekuna?
– Opiekuna z rejestru likantropów oczywiście – włączył się
nagle do rozmowy profesor Dumbledore. – Przecież wiesz, droga Harriet, że każdy
chory otrzymuje swojego zwierzchnika, który służy radą i pomocą podczas
gorszych miesięcy.
Pielęgniarka wyprostowała się, mrugając kilkukrotnie.
– Oczywiście, że wiem. Co za niemądre pytanie, przepraszam
panią.
– To nic. – Mama pokręciła głową i pogładziła moje włosy.
Uśmiechała się do mnie, jakby nikt inny nie był z nami w pomieszczeniu.
Pani Collins przechwyciła koszyk i ustawiła go na szafce pod
niedużym lustrem. Zajęła się dokładnym przeglądaniem jego zawartości i
grupowaniem flakonów.
– Pani Lupin, bardzo chciałbym z panią porozmawiać.. – Profesor
Dumbledore podszedł do mojej leżanki, zwracając uwagę mojej mamy. – A ciebie,
Remus, chciałbym z całego serca przeprosić. Zapewniam, że dołożę wszelkich
starań, żebyś od tej pory był bezpieczny podczas przemian.
– Profesorze…
– Mamy szczerą nadzieję, że tak będzie – przerwała mi mama,
spoglądając na czarodzieja z uśmiechem. Zamrugałem kilkukrotnie. – Wiem, że ten
wypadek nie jest winą grona pedagogicznego i daleka jestem od wytykania
kogokolwiek palcami, dyrektorze. Jednak zaufałam panu, kiedy obiecał pan
zapewnić bezpieczeństwo i Remusowi, i innym dzieciom w tej szkole.
– Remus jest w dobrych rękach – wtrąciła się profesor McGonagall.
– Na świecie nie ma bezpieczniejszego miejsca niż Hogwart, właśnie dlatego, że
opiekuje się nim sam Albus Dumbledore. – W jej głosie słychać było irytację,
która trochę mnie przestraszyła. Złapałem dłoń mojej matki w nadziei, że nie
będzie drążyła tematu.
– Minewro, bardzo mi schlebiasz, ale pani Lupin słusznie
zauważyła, że zawiodłem. Obiecuję, że to się nie powtórzy. Czy możemy jednak porozmawiać
na osobności?
Mama zerknęła na mnie niepewnie, zaciskając uścisk naszych
dłoni. Wyraźnie nie chciała jeszcze wychodzić.
– Proszę pozwolić naszej pielęgniarce zająć się Remusem.
Później będzie pani mogła porozmawiać z synem.
– Racja. – Mama spojrzała na zaabsorbowaną eliksirami
pielęgniarkę, po czym posłała mi delikatny uśmiech. – Zaraz wrócę, nerwusku.
Skinąłem głową i puściłem jej dłoń. Ona, profesor McGonagall
i dyrektor Dumbledore opuścili sypialnię. Zostałem sam z panią Collins, która
obecnie była mniej ponura niż zwykle. Wciąż przestawiała flakony z miejsca na
miejsce i miałem wrażenie, że na chwilę zapomniała o mojej obecności. W końcu
jednak odwróciła się, klasnęła w dłonie i przyjrzała mi się krytycznie.
– Dobrze. Zacznijmy kurację.
– Co wymyślili?
– Pielęgniarka będzie prowadziła cię do miejsca przemiany i
z niego za każdym razem odbierała. Myślę, że to najlepsze, co mogą w tej
sytuacji zrobić. Nie wierzę, że do tej pory nikt się tobą nie interesował. – Mama
przytknęła dłoń do policzka i westchnęła ciężko.
– Nie zamartwiaj się. – Pokręciłem głową.
– Mną się już nie przejmuj. Nie w takiej sytuacji. – Uśmiechnęła
się delikatnie i pogładziła moje włosy. – Nie wierzyłam, jak napisałeś, że
ściąłeś warkocz.
– Ja też wciąż nie wierzę. – Odchrząknąłem i przymknąłem
jedno oko. – Kiedy wracasz do domu?
– Najchętniej w ogóle bym nie wracała. Ale ojciec i tak już
oskarży mnie o lekkomyślność. Niestety dyrektor sądzi, że możesz dojść do
siebie w szkole i nie ma potrzeby zabierania cię do domu…
– Oczywiście że nie ma, mamo. Nie panikuj. Widzisz, że nie
jest ze mną tak źle.
Moja matka westchnęła i wyraźnie się zasmuciła. Spuściła
głowę i pochyliła się, opierając czoło przy moim ramieniu.
– Coś się stało? – zmartwiłem się. Ostrożnie położyłem dłoń
na jej barku.
– Tylko raz widziałam cię w gorszym stanie, nerwusku. I nie
chcę pamiętać tamtej nocy. Naprawdę myślałam, że się rozpłaczę, jak cię
zobaczyłam.
– Mamo… – Przymknąłem oczy. Wiedziałem, o którym razie
mówiła i, by dodać jej otuchy, przysunąłem się i ucałowałem czubek jej głowy. –
Czuję się dobrze. Dzięki tym lekom w mig stanę na nogi, zobaczysz. A za miesiąc
przyjadę do domu i spędzimy miłe święta. Nawet nie będzie nic po mnie widać.
Mama uniosła powoli głowę i uśmiechnęła się do mnie,
wachlując twarz dłonią i pociągając nosem. Siłą musiała zwalczać wzruszenie.
– Zawsze mnie pocieszasz. Jesteś zupełnie jak twój ojciec. –
Pogładziła czule mój policzek i ucałowała nos. – Chciałam z tobą porozmawiać o
tych świętach. Co prawda nie w takich okolicznościach, ale… No, nieważne. Nie
mam oczywiście nic przeciwko, żebyś przywiózł swojego kolegę, ale, nerwusku, na
pewno jego rodzice nie będą mieli nic przeciwko? Przecież święta powinno się
spędzać w domu z rodziną.
Nie wiedziałem, czy udało mi się wykrzesać z siebie chociaż
w połowie szczery uśmiech. Nie chciałem jej okłamywać, ale musiałem coś
wymyślić, jeśli Syriusz miał do nas przyjechać.
– I tak zostałby w szkole, tak jak jego brat. Ich rodzice
gdzieś wyjeżdżają. Nawet nie wiem do końca czemu, ale podobno są zajęci pracą.
– Rozumiem. – Mama skinęła głową i przez chwilę wpatrywała
się gdzieś w czubek mojej głowy, zamyślona. – Nikt nie powinien być sam w
święta. Może zaprosisz też jego brata?
– Och, nie. – Pokręciłem głową, rozbawiony. – Oczywiście
mogę zaproponować to Regulusowi, ale szczerze wątpię, że skorzysta. Nie
jesteśmy bliskimi przyjaciółmi.
Nawet nie wiem, czy skłamałem. Prawdą było, że ostatnio
spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, ale wciąż nie wiedziałem, czy mogę nazywać się
przyjacielem młodszego Blacka. Był taki niedostępny i chłodny w obyciu, nawet
kiedy się do niego zbliżyłeś. Wiedziałem, że także przed Syriuszem nie odsłania
swoich głębszych emocji, więc co dopiero przede mną? I myślę, że gdyby z
jakichś powodów spodobał mu się pomysł spędzenia świąt w moim domu, nigdy nie
zdecydowałby się przyjechać.
– Regulus? I Syriusz, prawda? Nietypowe imiona.
– Co ty nie powiesz? – spytałem, marszcząc brwi. Mama
przysłoniła usta dłonią i zaśmiała się, przechylając lekko głowę na bok.
– No dobrze. W przypadku, gdybyś nagle miał przywieźć kogoś
jeszcze, daj mi znać. Muszę wiedzieć, ile jedzenia przygotować.
– Jak najwięcej. – Oblizałem się na samą myśl o świątecznych
potrawach mamy. Może nie miała wielkiego talentu kulinarnego, a jej kuchnia nie
była wyszukana, ale przypominała mi o domu, cieple i przyjemnych chwilach, w
których mogłem być sobą.
– Tak jest. – Zasalutowała krótko i puściła do mnie oczko. –
Co lubi twój kolega?
– Z tego, co zauważyłem, jest raczej wszystkożerny. Na pewno
go polubisz. Ma w sobie coś… niespotykanego.
– Jak ty? – Uśmiechnęła się. Skinąłem niepewnie głową,
odwzajemniając grymas.
– Myślę, że zupełnie się w nim zakochasz, mamo. Ale mam do
ciebie jeszcze jedną, małą prośbę.
– Co takiego? – Uniosła brwi, zaintrygowana.
– Nie mów do mnie przy nim „nerwusku”.
* * *
Niesamowite, rozdział powstał (#wow) i został opublikowany
(#wow2). Dziękuję jak zwykle becie, która oczywiście spisała się na medal i
zwalczyła wakacyjnego lenia oraz wielokrotnie pomogła mi rozpracować niektóre
wątki. Szczególnie dziękuję też Śnieżnopiórej, dzięki której rozdział w ogóle
powstał. Byłam zupełnie nieogarnięta, zgubiłam się w wątkach, a z pomocą jej
pięknego umysłu wszystko w mojej głowie utworzyło jedną, spójną całość. Jeszcze
raz wielkie dzięki.
Rozdział 42. różni się z pewnością od reszty. Przede
wszystkim nie pojawia się w nim Syriusz, w co jeszcze do tej pory nie jestem w
stanie uwierzyć. Koniecznie dajcie znać, czy udało mi się was zaciekawić tą
odmianą i na rozwinięcie których wątków czekacie najbardziej niecierpliwie.
Rozdział pisałam przy akompaniamencie świetnego zespołu, na
który wpadłam zupełnie przypadkiem. Piosenką na dziś jest więc Faded PaperFigures – Spare me.
Zostałam nominowana (z jakichś nieznanych mi powodów) do
bloga miesiąca. Po części mi to schlebia, z drugiej strony nie mam ostatnio
czasu na zajęcie się konkursem na serio. Jeśli jednak jeszcze nie głosowaliście,
sondę znajdziecie pod tym linkiem. Bardzo dziękuję za głosy.
Podczas tych dwóch miesięcy nieobecności na blogu zmienił
się szablon. Jestem ciekawa, co o nim myślicie. Chyba największą zmianę
przeżyli ci z was, którzy czytają bloga na smartfonach i tabletach. Mnie
strasznie podoba się nowy wygląd.
Na blogu pojawiły się też nowe zakładki: między innymi
zakładka 'Zacznij TU'. Zdecydowałam również, że nie będę brała udziału w LBA
oraz tolerowała SPAMu na stronie. Bardzo przepraszam tych z was, którzy
chcieliby pochwalić się swoją twórczością. Chętnie przeczytam wasze teksty,
jednak prosiłabym o kulturę podczas komentarzy z odnośnikami do waszych stron.
Nie wiem czy każdy z was sprawdza Fejsa WG, ale ostatnio
zaczęłam robić konkursy na bohaterów tygodnia. Coraz częściej myślę o tym, by
całą zabawę przenieść na Instagrama. Jeśli braliście udział w zabawie i macie
na ten temat swoje zdanie, chętnie was wysłucham.
Kolejny rozdział pojawi się niestety najwcześniej we
wrześniu po mojej obronie.
Na koniec pytanie do was: jaką książkę ostatnio
przeczytaliście?
Jedno wielkie "WOW"!
OdpowiedzUsuńRozdział... No po prostu niesamowity. Trzymający w napięciu do granic możliwości.
Za to zakończenie najpierw cię ukocham a potem zabiję.
Zakończenie takie... wbrew grawitacyjne xdd, urocze <3
Ale jak można być tak okrutnym i kończyć bez żadnych wyjaśnień?!
No, no. Z każdym rozdziałem co raz więcej tajemnic. Jak ja to kocham (i nienawidzę).
Ten sen... a potem przemiana. Płakałam. Serio.
Chciałabym cię o coś zapytać ale odp pewnie będzie brzmiała:
" Dowiesz się w kolejnych rozdziałach. ;)
Ale, cotam.
Czy byłabyś na tyle łaskawa i opisała mi szczegółowo obrażenia Re po pełni? :* plosę
A ostatnio przeczytałam Akademię Wampirów...
UsuńChyba mało ambitnie. Xddd
Och, Remus po pełni doznał rozszczepienia. Jego kręgosłup nie zrósł się w całości, dlatego przez pewien czas Remus nie będzie mógł ruszać nogami. Dodatkowo na plecach widać było mu gołe kości, bo z lewej strony kości nie porosły mięśnie. Miał połamaną w kilku miejscach prawą rękę, zerwane kilka paznokci, oderwanych parę palców, jego twarz też trochę ucierpiała. Pogruchotana kość uda. Ogólnie, to nie wyszedł z przemiany obronną ręką.
UsuńTrochę więcej opowiem o tym później, ale nie jest to jakaś wielka tajemnica. Dzięki za komentarz.
Pozdrawiam,
M.P.
A więc dobrze. Po pierwsze moja radość ,że rozdział się pojawił po tak długiej przerwie jest wręcz nie do opisania ,chociaż czytając początek rozdziału myślałam sobie ,,Co tu się odwala XD?" ,ale gdy pojawił się Quint coś mi jednak podpowiedziało ,że to może jednak nie prawda 😌 Co do reszty rozdziału to niby się wszystko wyjaśniło ,ale nie . Trzeba dołożyć jescze jakiegoś tajemniczego opiekuna od likantropi, jakąś tajemniczą osoba i drugi raz Quinta . Myśle , że specjalnie dla tego opiekuna poczekam do września (w sumie nie mam wyboru XD). A propo pytania to ostatnio niczego nie czytałam , ale jestem w trakcie czytania ,,Małe życie " 😁 Ja się żegnam i czekam do września . Weny życzę 😉
OdpowiedzUsuńNiestety nie planuję rozwinąć wątku opiekuna. Jeszcze się zastanowię, ale WG i tak ma już wiele tajemniczych postaci. Myślę, że opiekun nie wniósłby nic nowego do fabuły.
UsuńCieszę się, że rozdział sprawił ci radość i przepraszam, że znowu będziesz musiała chwilę poczekać, nim coś nowego się tu pojawi.
Pozdrawiam cię serdecznie,
M.P.
! Warto było czekać, spisałaś się, wszystkie się spisałyście :)
OdpowiedzUsuńNiby od początku wiedziałam, że to tylko sen, ale zmroziło mi krew w żyłach. Do Quinta pałam coraz intensywniejszą niechęcią, ale coś czuję, że jeszcze nas zaskoczy nie raz.
Troskliwa i mamusiowata w niezręczny sposób Minewra- ♥. Heh, a sytuacja z eliksirami i ich znajomością przez mugolkę a pielęgniarkę szkolną- skąd ja to znam xD
Biedny Remus, nie dość, że tyle problemów na głowie, to jeszcze to, ehhhh
Cieszę się, że tak rozkręciłaś fajpejdż, karty postaci są cudowne! Dzięki temu oczekiwanie na ciąg dalszy nie jest uciążliwe, urozmaicasz nam je trochę, za co jestem ci bardzo wdzięczna. Więc- do następnego :)
Ostatnia książka- "Ideologia Islamu", ale chyba lepiej przytoczę ostatnią z fabularnych- "Czas życia i czas śmierci" Remarque'a. Ehhh ostatnio czytam za dużo książek o wojnie.
Mam nadzieję, że w końcu znajdę chwilę na nadrobienie tygodnia Quinta i może co nieco się o nim dowiecie. Może to trochę zmieni wasze postrzeganie tego typa :)
UsuńKurcze, wiesz, stwierdziłam, że Remus ma za mało problemów związanych z pełnią i jest to zupełnie nierealistyczne przedstawienie wilkołactwa (pozostałość po infantylnej mnie), więc musiałam to zmienić. Niestety Remus chyba do końca WG będzie miał przekichane, biedaczek xD
Cieszę się, że karty postaci ci się podobają. Żałuję, że nie nadążam nad tymi tygodniami. Chciałabym też więcej pisać. Ale te wakacje spędziłam nad morzem potrzeb, jak to ostatnio wyczytałam na jakimś memie.
Haha, co kto lubi. Mnie książki o wojnie trochę przygnębiają. Jestem pacyfistką w dziwnym tego słowa znaczeniu.
Pozdrawiam i wielkie dzięki za komentarz,
M.P.
Kiedy next?
OdpowiedzUsuńNie jestem pewna. Zapisałam zaledwie 1 wordowską stronę, więc niewiele.
UsuńŻycze jak najwięcej weny i czasu ♡
Usuńniezłe :)
OdpowiedzUsuń