– Jesteś słodki,
jak tak się czerwienisz – gorące wargi przywarły do mojego karku,
ssąc i kąsając go nieprzerwanie. Wciągnąłem powietrze w płuca, czując
nieznośne gorąco, emanujące z klatki piersiowej. Umięśnione ciało ocierało się
o moje, a duża, męska dłoń zacisnęła się na mojej w czułym geście. Skuliłem
się, nie mogąc wytrzymać już tego napięcia. Jeśli człowiek może czuć za dużo,
to ja właśnie w tej chwili to przeżywałem. Czułem jak wszystko wokół mnie się
kręci, jak ja sam tańczę w płomieniach, które kąsały mnie wciąż długimi
jęzorami, nie dając chwili odpoczynku. Całe ciało było pełne jego dotyku,
wydawało się, że jego ręce były wszędzie, a ja czułem, że jest mi za mało, a
jednak dużo za dużo. Oczy powoli przestawały widzieć, kończyny przestały
odczytywać polecenia, ale słuch wciąż jeszcze karmił się dźwiękami.
– Nie wiedziałem...
– ...że wyglądasz tak uroczo, gdy
śpisz – dreszcz przeszedł po moim ciele, kiedy powróciłem
do rzeczywistości. Mruknąłem lekko, uchylając powieki i opierając rękę na
swoim czole. Znam ten szept. Znam go dobrze. On należy do...
Drgnąłem lekko, patrząc na Syriusza,
pochylającego się nad moim ciałem. Gorąco opanowało moją twarz, kiedy zdałem
sobie sprawę, że to właśnie on, to on mnie tak nocami męczy!
– Leżałeś tak śmiesznie skulony i
mruczałeś coś pod nosem – uśmiechnął się tajemniczo,
torturując mnie nieznośnym, piekącym szeptem. Poczułem jak kropelki potu
spływają mi po szyi. Minę miałem chyba niewyraźną, bo Syriusz zmarszczył lekko
brwi i sięgnął dłonią do mojego czoła. Nagle jednak strach zmusił moje ciało do
przyspieszenia reakcji na bodźce. Szybko wyślizgnąłem się spod pościeli,
obciągając koszulkę i pędząc do łazienki, by rzucić się na zimną ścianę z
rozpędu.
Zrezygnowałem jednak z zamachu na swoje
życie i zamknąłem za sobą dokładnie drzwi, czując jak serce pędzi do tej ściany
coraz szybciej i szybciej. Pokręciłem głową z niedowierzaniem, przestraszony.
To było bardziej skomplikowane, niż mogłem sobie to na początku wyobrazić. Bo
nie chodziło już tylko o to, że Syriusz mi się podobał. To było coś głębszego i
znacznie mniej zależnego ode mnie. Zaczynałem wierzyć w to, że on był czymś,
czego podświadomie pragnąłem bardziej niż całej czekolady świata. I ten fakt
zupełnie zbił mnie z nóg, bo stałem się w swoich oczach zwierzątkiem zamkniętym
w klatce, kimś, kto oszukiwał się własną niezależnością. To utrudniało mi
znacznie patrzenie na niego z obojętnością. To ogólnie utrudniało mi patrzenie
na niego. Kręcąc głową, odkręciłem kurek, spuszczając na siebie ścianę ciepłej
wody. Westchnąłem. Głupie ciało. Czemu nigdy się nas nie słucha?
Aż podskoczyłem, kiedy ktoś nachalnie
zapukał do drzwi łazienki.
– Remus, ja idę na śniadanie! Dogoń
mnie! – James zdawał się być przerażony. Wyobraziłem sobie,
jak musiał dziś wyglądać. Z pewnością trząsł się okropnie i przesadnie
szybko mówił, chodził i oddychał. Robił tak tylko, kiedy był naprawdę przejęty.
Wcześniej zdarzyło się to tylko raz i dotyczyło zaliczenia semestru z
eliksirów. Nie oszukujmy się – James nie lubił się uczyć, żył trochę
we własnym świecie, ale kochał swoich rodziców i nie chciał sprawiać im
zawodu. Rozumiałem go świetnie, bo ja także bardzo szanowałem mamę i tatę. Byli
dla mnie najważniejszymi ludźmi na świecie, najlepszymi. W końcu pokochali
dziecko, które było potworem.
Wyszedłem spod prysznica i pozwoliłem
wodzie przez chwilę kapać na podłogę. Odetchnąłem głębiej i oparłem się dłońmi
o umywalkę. Zajrzałem nieśmiało w lustro, po czym szybkim, wyuczonym ruchem
odgarnąłem włosy na bok. Nie wiem, czy lubię na siebie patrzeć. Nie mogę też
ocenić, czy mógłbym uchodzić za kogoś przystojnego. Ale jestem kobiecy, mam
ładne oczy. Chciałbym wiedzieć jak normalny mógłbym być, gdyby nie Syriusz.
Potrząsnąłem głową, żeby wyrzucić te
myśli, by nie męczyły mnie przynajmniej w tej chwili. Ze zrezygnowaniem
sięgnąłem po ręcznik i owinąłem nim biodra. Byłem tak rozkojarzony, że nie
pamiętałem by wziąć cokolwiek do okrycia się. Otworzyłem drzwi, wołając
spokojnie Williama. Odpowiedziała mi cisza, która mnie w pewnym sensie
uspokoiła. Pomyślałem, że poszli już na śniadanie, co po części było prawdą. Po
części, bo gdy tylko wyjrzałem na zewnątrz, zobaczyłem Syriusza, zapinającego
koszulę i zerkającego na mnie z ukosa. Przez chwilę przyglądałem się jego dużym
dłoniom, zapinającym z łatwością białe guziki, później obojczykowi, przy którym
się zatrzymały i szyi, po której przebiegły szybko. Poczułem jak bardzo moje
płuca są wypełnione powietrzem. Wypuściłem je w kilku, rwanych seriach, które
głośno zdradziły mój rozchwiany stan emocjonalny. Na ustach Syriusza powoli
wykwitł uśmiech.
– Potrzebujesz czegoś?
Schowałem się za drzwiami, przyciskając do
nich dłonie i czoło i próbując sklecić jakieś neutralne zdanie. Zupełna pustka,
nie mogłem myśleć o niczym innym, jak o aksamitnym głosie, naprawdę pięknym. Że
też nigdy tego nie zauważyłem.
– Nie, nie, niczego! – to
brzmiało naprawdę desperacko, ale dźwięk jego wciąż zbliżających się
kroków przyprawił mnie o dreszcze. Przyciągnąłem drzwi bliżej siebie, by
między nimi a framugą pozostał wąski centymetr i oczekiwałem tego, co ma i tak
przyjść z hardą miną.
Przystanął, usłyszałem jak otwiera moją
walizkę. Na ramiona wpełzła mi gęsia skórka. Skuliłem się, czując presję
oczekiwania. Znowu te kroki. Szybkie, ale niezwykle ciche, wykreślane z kocią
gracją. Drzwi zostały ode mnie odciągnięte, nim zdążyłem wyliczyć je wszystkie.
Stałem teraz oko w oko z Blackiem. Uśmiechał się półgębkiem, z przechyloną
głową i palcem wykierowanym we mnie.
Stałem przez chwilę w zupełnym otępieniu,
nim zobaczyłem moje bokserki, które trzymał w ręce. Zaczerwieniłem się mocno,
wyrywając mu je razem z koszulą i spodniami. Pociągnąłem za klamkę, jednak
wtedy on także postanowił wykonać ruch. Złapał ją z drugiej strony i bez
wysiłku przytrzymał. Chwila oczekiwania, lawenda doleciała do mnie, objęła moja
twarz i szyję łaskocząc i pieszcząc. Zachłysnąłem się nią i zakrztusiłem jak
wodą. A on oparł się powoli o ścianę ramieniem i spojrzał na mnie przez niedużą
szparę między drzwiami.
– Wyglądasz na poruszonego.
– Nieprawda. Puść – mruknąłem,
nie mogąc zdusić w głosie nuty zdenerwowania. Zerknąłem na niego przez
chwilę. To był karygodny błąd. Poczułem jak moja twarz płonie i nie mogąc tego
znieść, mogłem tylko zacisnąć powieki i błagać, by to wszystko nagle zniknęło.
To wynikało z bezradności, a nie z nadziei.
– Mam wrażenie, że...
Jednak nim zdążył dokończyć zdanie,
zatrzasnąłem drzwi i przekręciłem klucz w zamku. Oparłem się o drzwi,
przyciskając ubrania do piersi. Brałem powolne, głębokie wdechy, żeby uspokoić
mętlik w głowie i pozbyć się zapachu, doprowadzającego do tego stanu. To będzie
wyjątkowo nierówna walka.
Po ubraniu się i pozbieraniu resztek
swojej godności z podłogi, poszedłem zjeść szybkie śniadanie. Apetyt mi nie
dopisywał, ale rozkoszowałem się chwilami samotności, próbując myśleć po prostu
o niczym. I tak mój wzrok po prostu leniwie spływał po ludziach, przedmiotach i
murach, aż wreszcie dotarłem na trybuny boiska, siadając na ławce obok Lily,
czujnie przyglądającej się twarzom potencjalnych członków nowej drużyny. Przywitałem
się z nią, a wtedy ona podskoczyła nieznacznie i spojrzała na mnie z lekkim
uśmiechem.
– Nic nie
mówiłeś – wydawała się zdziwiona i trochę zmieszana, ale całkiem
zadowolona. Dziś wyglądała naprawdę wyjątkowo ładnie. Jej włosy ułożyły
się w piękne, rude fale leniwie spływające po szczupłych ramionach. Miała na
sobie cienki szary sweterek, który kontrastował, a jednocześnie idealnie
komponował się z czerwonym szalikiem owiniętym niedbale kilka razy wokół szyi
oraz czarnym płaszczykiem. Oczy jej błyszczały, będąc niebanalną ozdobą
gładkiej twarzy, odzianej w rude piegi. W ręce trzymała nieduży notesik, na
którym wykreśliła już parę zdań.
– O czym
takim? – mruknąłem, odwracając od niej twarz i leniwie wpatrując się
w mgłę nad boiskiem.
– Więc ty też nie wiesz. Black chce
być ścigającym.
Zachłysnąłem się wilgotnym powietrzem,
które niemiło otuliło moje gardło. Spojrzałem na nią, nie chcąc podążać
wzrokiem za jej szczupłym palcem, wycelowanym w boisko. Uśmiechała się lekko,
ale widząc moją najwyraźniej nietęgą minę, opuściła dłoń i skuliła się lekko,
ogrzewając ją oddechem.
– Możliwe. Nie rozmawiamy
dużo – ocknąłem się z chwilowego szoku i przymknąłem powieki.
To głupie, jak się zachowuję. Nie jestem przecież jakąś płochliwą
nastolatką, tylko chłopakiem, który stara się ustabilizować i zaaklimatyzować w
rzeczywistości. To idiotyczne, że myślę, że widok i wspomnienie o kimkolwiek
mogłoby w jakiś sposób pozbawiać mnie oddechu i odebrać rozum. Nic nie może
zmącić moich myśli i nakierować ich na inny tor, tak bym zupełnie się temu
oddał i był bezsilny wobec owej siły.
Nabrałem powietrza w płuca i spojrzałem w
stronę majaczących we mgle postaci. Mecz się rozpoczął. Kapitan
zespołu – Craig Damon, miał niemałe trudności w obserwowaniu
zawodników, którzy na zmianę znikali i pojawiali się znów, owinięci
niematerialnymi rękoma, które szarpały ich szaliki i kurtki. Właściwie
zastanawiałem się, dlaczego nie pozbył się mgły albo, jeśli nie znał
odpowiedniego czaru, nie poprosił o to kogoś innego. Jestem pewien, że któryś z
nauczycieli udzieliłby mu pomocy. Pozostało mi wierzyć w to, że było to
działanie zamierzone i jeden z trudniejszych testów dla chętnych sportowców.
Zerknąłem na Lily, której brak widoczności
wyraźnie przeszkadzał. Wydaje mi się, że lubiła Quidditch. Ja nie widziałem w
nim nic aż tak interesującego. Owszem, od czasu do czasu można się przy tym
rozerwać, ale zostanie pasjonatem gry, w której lata się na miotle w kółko i
przerzuca piłki przez obręcze? Nie, stanowczo nie trafia do mnie ta forma
rozrywki.
I czułem się w tym odrobinę osamotniony,
bo znaczna większość czarodziei kochała ten sport i namiętnie w nim
uczestniczyła. Jeśli nie dla samej gry, to dla satysfakcji z przegranej
znienawidzonej drużyny. I mówię tu o odwiecznej walce Slytherinu z Gryffindorem.
Rozgrywka stała się zresztą w ostatnim roku jeszcze bardziej zaciekła, co było
spowodowane wstąpieniem do zespołu Lucjusza Malfoy'a. Niewątpliwie był to dobry
zawodnik, tak dobry, jak brutalny i bezwzględny. Eliminował lepszych graczy już
na początku gry, co prowadziło do tego, że reszta zamiast o punkty zaczynała
martwić się o własne plecy. Nie dziwię im się.
Malfoy był jednym z wyższych uczniów w
szkole. To była prawidłowość – jesteś z rodu czystej krwi, więc
masz co najmniej metr osiemdziesiąt. Natura idealnie przystosowała ich do
patrzenia na ludzi z góry. Do tego zdaje się, że dbał o formę, bo nawet
pozornie niegroźne klepnięcie w plecy, potrafiło zrzucić zawodników z mioteł.
Jak już wcześniej wspominałem Malfoy'owie pięli się ostatnio na szczyt w hierarchii,
a ten oto podrostek postanowił wykorzystać to w każdy możliwy sposób. Nie
powiem, żebym to pochwalał, ale ostatecznie nie była to moja sprawa. Owszem,
jego żałosne szczekanie mnie irytowało, ale nigdy nie dość, żebym go
znienawidził. Był dla mnie po prostu nikim.
– Jest dobry – Lily
pokiwała głową z uznaniem. Wiedziałam, o kim mówi. Przymknąłem
oczy. Widziałem jak lata, już nie raz. Rzeczywiście sprawiał wrażenie
jakby urodził się na miotle. Czuł się na niej równie swobodnie, co chodząc po
ziemi. Nie wiem, czy może nawet nie przychodziło mu to prościej. Mogłem tylko
przypuszczać, że teraz także się popisywał umiejętnościami, brodził w mgle
niczym zjawa, pojawiając się i znikając z pola widzenia. To do niego pasowało.
Nie lubił się emocjonalnie obnażać i wyraźnie podobało mu się, że ja nie wiem o
nim nic, podczas gdy on czyta ze mnie jak z otwartej księgi. Zaczerwieniłem
się.
Nie, nie jest tak źle. Kłopoty miałbym,
gdyby naprawdę potrafił to robić. Zazwyczaj byłem monotematyczny, co pozwalało
mu wyuczyć się moich zachowań i trwać w złudnym przekonaniu, że niczym go już
nie zaskoczę. A przecież nie wiedział o małych, acz wstydliwych myślach, które
bez wątpienia stają się wrzodem na...
– Mam go! – krzyk Jamesa
zadudnił tak głośno, że nawet martwego wyrwałby z wiecznej
drzemki. Chłopak wisiał nad mgłą i wpatrywał się w złoty, migocący
przedmiot. Wyraźnie chyba nie mógł uwierzyć, bo minę miał zamyśloną. Siedział
dość luźno, nie trzymając miotły dłońmi, a nogi zwisały mu bezwiednie po dwóch
jej stronach. Wreszcie zobaczyłem błysk w jego oku i triumfalny okrzyk rozdarł
nagłą ciszę. Chłopak schylił się natychmiast i poszybował w stronę ziemi,
znikając sekundę później w gęstej mgle.
Lily wyprostowała się jak struna i
przechyliła się w stronę boiska, patrząc czujnie na lądujących zawodników. Nie
mogłem powstrzymać uśmiechu, widząc Jamesa z dumą pokazującego złotą kuleczkę,
wymachującą wciąż jeszcze skrzydełkami. Cieszyłem się, w końcu do takiego
Jamesa przywykłem.
– Witamy w drużynie,
Potter! – Craig poklepał nowego szukającego po ramieniu zadowolony
i skierował swój wzrok na resztę zawodników.
– Summers,
gratuluję. Dreamwore, Pather, Orolow, zostajecie. Black, jesteś nowym ścigającym.
Zmroziło mnie, kiedy to usłyszałem. A w
momencie, w którym mój wzrok napotkał wyprostowaną sylwetkę Blacka,
napadły mnie płomienie kąsające milionem pocałunków. Co ja gadam?
Miliardem, cholernych, parzących pocałunków! Odwróciłem twarz, spanikowany.
Przecież miałem móc panować nad swoimi cholernymi reakcjami! To idiotyczne.
Potrząsnąłem głową i wstałem.
– Ja pójdę.
Obiecałem... – kątem oka zauważyłem Petera, który stał przy barierce,
uważnie przyglądając się rozgrywkom. – Obiecałem Peterowi, że
razem się pouczymy. Przyłącz się do nas, jak skończysz.
Nie czekając na jej odpowiedź, ruszyłem w
kierunku przyjaciela. Dopiero teraz zobaczyłem tabliczkę czekolady, którą
trzymał w dłoni. Uśmiechnąłem się lekko. Co jak co, ale Peter podzielał moją
miłość do wyrobów czekoladowych jak nikt inny w szkole. Właściwie to niewiele o
nim wiedziałem. To mnie w tym momencie trochę zawstydziło. Peter był naprawdę
miły i wierny. Do tego nie miał talentu do większości z przedmiotów, ale poza
tym... sam nie wiem. Mieszkam z nim od trzech lat i nie mam zielonego pojęcia
czym się interesuje. O ironio losu.
– Hej – uśmiechnąłem się,
stając przy nim. Spojrzał na mnie swoimi błękitnymi oczyma i
odwzajemnił grymas, wyciągając w moim kierunku tabliczkę. Pokusa nie do
odrzucenia.
– Mówiłeś ostatnio, że masz trudności
z Zielarstwem. Chętnie ci pomogę – wsunąłem czekoladową kostkę
do ust. O tak, właśnie tego teraz potrzebowałem. Peter wyraźnie ucieszył się z
tej propozycji, bo zaraz szliśmy w stronę zamku. Jeszcze raz obejrzałem się, by
spojrzeć na boisko. Wzrok Blacka mnie przygwoździł, odebrał rozum. Był taki
ciepły, a jednocześnie emanował smutkiem, rozczarowaniem i czymś jeszcze. Błysk
w jego oku, uświadomił mi, że mnie znajdzie i będzie nękał. I to wydało mi się
nieprzyzwoicie przyjemne.
Peter naprawdę miał trudności, ale w moich
najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałem się, że będą one aż takie. Znowu
ukłucie zasygnalizowało mi, że byłem zupełnym idiotą, nie zauważając tego
wcześniej. I postanowiłem to nadrobić. Pomagałem mu sporządzać notatki z
ostatnich lekcji, kiedy Lily weszła do pokoju wspólnego, trochę zaczerwieniona
od chłodnego powietrza, ale wyraźnie zadowolona. Zwróciłem na nią wzrok i
uśmiechnąłem się delikatnie.
– I jak było?
– Cudownie. Zaraz zabiorę się za to
na poważnie, ale najpierw zobaczę, co wy tu
wyrabiacie – mówiąc to pochyliła się, opierając łokcie na
oparciu kanapy i zaglądając do otwartych książek.
– To Zielarstwo.
– Tak, w sumie liczyłem, że nam
trochę pomożesz – Lily darzyła ten przedmiot jakąś
większą sympatią. Może wynikało to z tego, że Zielarstwo przychodziło jej
z łatwością, większą niż inne przedmioty, a może było to spowodowane jej
zmysłem estetycznym i zamiłowaniem do natury. Lily może i była niespokojną
duszą, ale lubiła otaczać się rzeczami spokojnymi, dającymi możliwość wiecznej
kontemplacji. To było takie kobiece.
Dziewczyna bez namysłu zgodziła się i
usiadła na kanapie obok Petera, zdejmując z siebie wilgotny od powietrza
płaszcz. Była ładna. Ostatnio zdawałem sobie z tego sprawę coraz częściej, a wzrok
Petera tylko upewnił mnie w tej myśli. Chłopak wyraźnie był zauroczony
dziewczyną i bezsprzecznie skrępowany jej obecnością. Zasłoniłem usta dłonią,
by ukryć uśmieszek wpełzający mi na usta. Rozsiadłem się wygodnie, będąc już
przekonanym, że Lily nie da mi prawa do głosu i wszystko sama wyjaśni. Może i
lepiej, bo chciałem trochę pomyśleć. A właściwie przygotować plan, jak zgrabnie
unikać Blacka.
Ile zamierzałem się przed nim chować?
Odpowiedź jest prosta – jak najdłużej! Nie chciałem
znajdować się blisko niego, kiedy mój żołądek znowu zacznie wyprawiać
dzikie harce, a usta nie będą zdolne do mowy. Skuliłem się lekko na tę myśl
oraz na nagły dreszcz, który wędrował wzdłuż mojego kręgosłupa. Westchnąłem.
Chwyciłem książkę od Obrony przed Czarną
Magią i ruszyłem w stronę sypialni. Postanowiłem wybrać się na krótki spacer po
błoniach. Wspinając się po schodach wciąż pozostałem zamyślony. Jak na złość w
takich momentach, ktoś musiał mi przerwać. Zamarłem, pod wpływem brzmienia
własnego imienia. Syriusz stał u stóp schodów i patrzył na mnie, byłem pewien.
I te kilka metrów dało mi siłę, by móc coś powiedzieć. Chociaż byłem pewien, że
gdybym się odwrócił i go zobaczył, nawet kilometr nic by nie pomógł.
– Czego
chcesz? – zabrzmiało to bardzo niemiło, co w pewien sposób było
najlepszą rzeczą, jaka mogła mnie teraz spotkać. Najlepszą lub najgorszą,
bo po chwili usłyszałem dwa kroki, wykreślone na kamiennych schodach. Dławiąca
gula stanęła mi w gardle, musiałem podeprzeć się ściany, czego miałem nadzieję,
nie zauważył. Miałem wrażenie, że naprawdę głośno teraz oddycham. Byłem niemal
przekonany, że to przez zdenerwowanie. Moje wilcze zmysły wyostrzają się wtedy
i słyszę wszystko sto razy mocniej, widzę trzysta razy lepiej, a czuję milion
razy bardziej intensywnie. Lawenda.
– Byłem głupi, jeśli myślałem, że tak
po prostu złożysz mi gratulacje, ale wciąż jednak miałem
nadzieję – słyszałem w jego głosie, że się uśmiecha, a oczami
wyobraźni nawet widziałem ten niewątpliwie zmysłowy uśmiech. Wszystko co
robił było dla mnie jak wabik. Zniewalające.
– Chcesz gratulacji? Dobrze, więc
gratuluję. A teraz muszę iść...
– Czemu tak dziś ode mnie uciekasz?
Gdzie twój niewyparzony języczek, dziecinko? – teraz w
jego głosie można było słyszeć lekki śmiech – niski, pełen
ciepła i jednocześnie zawadiacki.
– Nie mam czasu – to
brzmiało żałośnie, bo głos mi się załamał i przypominał pisk spłoszonej
myszy. Wszystko przez kolejne kroki, jakie usłyszałem za sobą. Miał na
sobie skórzaną kurtkę, czego nie zauważyłem, kiedy spojrzałem na niego na boisku.
Teraz jednak wyraźnie odróżniłem ten zapach, spomiędzy gąszczy lawendy,
oplatającej mnie niczym bluszcz, wtłaczającej we mnie truciznę, która
prowadziła do obłędu.
Poczułem na ramieniu jego silną dłoń. Bez
trudu odwrócił mnie w swoją stronę – jakoś nie umiałem
się oprzeć. Nie chciałem tego – byłem pewny, ale jednocześnie
potrafiłem jedynie stać i biernie przyglądać się temu, co zamierza teraz
zrobić.
Na początku uśmiechał się do mnie ciepło,
ale w sekundę zobaczyłem zdziwienie, wpełzające mu leniwie na twarz. Domyśliłem
się, że muszę mieć wymownie niewyraźną minę i całą czerwoną twarz. Ten widok
działał na niego wyjątkowo intensywnie, więc i tym razem zobaczyłem błyski w
jego oczach, które były zarówno przerażające, jak i podniecające. Tak, dominacja
była cechą, z którą niewątpliwie było mu do twarzy. Zwłaszcza w takich
sytuacjach. Pomyślałem, że teraz mógłby zrobić wszystko, dosłownie wszystko, a
ja bym mu na to pozwolił, a nawet w tym pomógł. Chciałem go dotknąć, jednak
jego dłoń chwilę wcześniej zsunęła się z mojego ramienia. Czułem, że nie mam
siły podnieść ręki i tego zrobić. Nie miałem siły nawet mrugnąć, nawet
oddychać, a co dopiero wtulić się w skórzaną kurkę, wczepić w białą koszulkę,
poczuć ciepło i podniecający zapach.
– Pocałuj mnie – to było
to, czego teraz chciałem. Chciałem, żeby pokazał mi tym pocałunkiem, że
on chce mnie tak bardzo, jak ja jego. Nie, ja właściwie chciałem teraz
tylko to poczuć. Poczuć jego usta na swoich i zobaczyć co stanie się dalej.
Albo niech nie dzieje się nic, niech czas się zatrzyma, żebyśmy zostali tak już
na zawsze.
Nie był zdziwiony, wydawało mi się, że
jest tak samo nieobecny i obezwładniony jak ja. Nie wiedziałem, jak wyglądam,
ale on chciał mnie mieć. Tak właśnie agresywny był jego wzrok. Chciał mnie
złapać i wsadzić do klatki. Nie, chciał zamknąć się ze mną w tej klatce.
Pochylił się ku mnie, wyciągając dłoń do
mojej twarzy. Złapał mnie za podbródek.
– Hej, patrzcie, co się
dzieje! – to był impuls. Uniosłem dłoń, ustawiając twardą barierę w
postaci książki, między mną a Syriuszem. Mogłem oddychać. Wyrwałem się z
jego uścisku i zbiegłem po schodach, jak najprędzej. Cholera jasna, co ty
robisz, Remus, kretynie?! Starałem się ochłonąć, jednak chęć ucieczki nie mogła
odejść. Wiedziałem, że on zaraz zejdzie ze schodów ze złośliwym uśmieszkiem,
złapie mnie i przekona, że ja naprawdę go chcę.
Mój wzrok wreszcie napotkał sprawcę
impulsu. To był Nick Jordan – trzecioklasista. Stał w
drzwiach prowadzących na korytarz i wskazywał na deszcz kartek,
opadających w nieładzie na ziemię. Wszyscy natychmiastowo rzucili się do
wyjścia, by obserwować to dziwne zjawisko. Obejrzałem się za siebie i nie
widząc Syriusza, przecisnąłem się przez tłum. Chwyciłem jedną z kartek i
przeczytałem na głos.
– Różowy się wstydzi, Zielony kłamie,
Żółty rozbawia, Niebieski rozpacza, Czerwony rozpala, Fiolet coś knuje, a Biały
największe sekrety odsłania – zerknąłem w stronę tłumu, który
wpatrywał się we mnie w skupieniu. Kątem oka zobaczyłem Petera, który
chowa uśmiech w rękawie szaty i wycofuje się do pokoju.
No tak, że też się nie domyśliłem.
Na próżno próbowałem dowiedzieć się, o co
chodziło z tymi śmiesznymi ulotkami. William zniknął gdzieś na cały dzień,
Peter uczył się z Lily, która po paru pytaniach z mojej strony wzrokiem kazała
mi sobie, lekko mówiąc, PÓJŚĆ, James cieszył się z sukcesu i nie było mu w
głowie męczyć się ze mną, a Syriusz... no cóż, naprawdę muszę o nim wspominać?
Po tym całym ZAMIESZANIU wyszedł z sypialni w kwadrans później i nie widziałem
go już do końca dnia. Nie powiem, było mi to na rękę. Gdybym jeszcze umiał
pozbyć się tych natrętnych myśli i poczucia, że odsłoniłem się dziś przed nim.
To było bez wątpienia krępujące i nie pozwalało mi się na niczym skupić. Z
drugiej strony myślałem już tylko o nim. A wolałem zajmować się tym, co
powiedziałem, a nie tym, co czułem. A trzeba przyznać, że użalanie się nad sobą
było znacznie prostsze od przyznania, że Black mnie pociągał. Cholera,
żałowałem, że mnie nie pocałował i jednocześnie za to dziękowałem.
W każdym razie postanowiłem się czymś
wreszcie zająć, zamiast trwać bezczynnie w pokoju wspólnym i tylko kusić los.
Zapukałem do sypialni Shona, a gdy usłyszałem ciche zaproszenia, wszedłem do
środka. Chłopak siedział w luźnej, białej koszuli z długimi, bufiastymi
rękawami i jasnych spodniach na łóżku i wiązał wstążkę na włosach. Uśmiechnął
się, widząc mnie. To zabawne, jak kojąco ten uśmiech na mnie zawsze działał.
Shon był cudownym przyjacielem i lekarstwem dla duszy.
– Jesteś. Właśnie miałem iść cię
szukać. Trochę zaniedbaliśmy nasze lekcje, nie uważasz?
– Właściwie to liczyłem, że uda mi
się cię na nie namówić – mruknąłem oddając mu naprawdę spokojny
i wyważony uśmiech. Błogość.
Chłopak wstał i poprawił długie rękawy.
– Więc chodźmy.
Gra na fortepianie szła mi już znacznie
lepiej. Było to wynikiem mozolnych ćwiczeń trwających przez całą pierwszą i
drugą klasę, ale byłem naprawdę szczęśliwy. Mogłem teraz grać najróżniejsze
melodie. Sam odnajdywałem odpowiednie dźwięki i ćwiczyłem się w szybszych
utworach. Moje niezgrabne palce zaczynały mnie słuchać, co niewątpliwie
poprawiało mi humor i dawało nadzieję, że jednak nie jestem ostatnią ofermą.
Niesamowite, że Shon tak we mnie wierzył i że w końcu udało mu się dokonać cudu
i zmusić moje ręce do składnego grania.
– Ostatnio jesteś strasznie
spięty – mruknął Shon, po zakończonej lekcji. Szliśmy korytarzem
w kierunku pokoju wspólnego. Wyglądałem właśnie przez wysokie okna,
przyglądając się zachodzącemu słońcu. Spojrzałem na Shona. Patrzył na mnie z
troską i tą miną w stylu „nie chcę się narzucać, ale możesz powiedzieć, co
cię martwi”. Wcale nie mogłem. Bo to nie było nic specjalnie błahego.
Mogło mu się to wydać obrzydliwe. Zresztą nie wyobrażałem sobie, jak mu to
mówię. „Hej, Shon, to w sumie nic takiego. Noc w noc śni mi się Syriusz,
który robi mi to i owo. Nie zgadniesz, że kiedy już się obudzę, mu wcale chęć
psocenia nie przechodzi!”. Och, jakież to irytujące. Problemy zwykłego
nastolatka są mi obce i już zawsze będą!
– Z drogi, panienki – niemiły,
niemal syczący głos obił mi się o ucho, w momencie, w którym
jego właściciel odepchnął mnie ramieniem na bok. Uniosłem brwi,
przyglądając się plecom Malfoy'a. Szedł dumnie przez korytarz razem z dwójką
swoich znajomych – Regulusem i jakimś przystojnym Ślizgonem,
który dopiero piął się w hierarchii. Dziewczyny nazywały go Zabini. Drgnąłem
poirytowany. Pewnie nie zareagowałbym tak intensywnie, gdyby moje życie nie
robiło salta co pięć minut.
– Tylko na tyle cię stać, pieprzony
arystokrato? – zacisnąłem dłonie w pięści, jednak zaraz
rozluźniłem je, przybierając luźną, dobrze wyćwiczoną pozę. Oczy patrzyły
z irytacją, ale jednocześnie brakiem zainteresowania. Widziałem, jak Malfoy
zatrzymuje się, po czym odwraca się w jednej chwili i wgapia we mnie szare,
lodowate ślepia. Nie było trudno znieść jego wzrok. Malfoy był w sumie dość
zabawną postacią i tak naprawdę, wielkim tchórzem.
– Tak, do ciebie mówię, kurczaku.
Rozpychasz się na korytarzach, jak paw, podczas kiedy najzwyczajniej w świecie
twój kuper nie mieści się między ścianami.
– Jak śmiesz, ty brudny
szczurze! – Malfoy sięgnął do połów szaty, ręce mu się trzęsły.
Domyślałem się, że to go zdenerwuje i teraz triumfowałem.
– Nauczę cię dobrych
manier! – wciąż nie mógł znaleźć różdżki przez wciąż rosnącą irytacje.
Nie zamierzałem czekać, więc pociągnąłem niezbyt zachwyconego Shona za
sobą i wkrótce szliśmy prostopadłym korytarzem. Przypomniałem sobie jeszcze
minę Regulusa, która wyrażała ciche rozbawienie całą sytuacją. Nadal uważałem,
że sporo stracił, zostając obstawą tego osiłka. Jednocześnie byłem przekonany,
że on nie daje sobą pomiatać i tak naprawdę nadal jest na szczycie.
– Nie powinieneś tego robić. Może i
Malfoy nie jest najbystrzejszym ze Ślizgonów, ale z pewnością wie, co to
zemsta – Shon był poruszony i trochę zdenerwowany. Nie zdziwiło mnie
to. Jeśli coś jeszcze mogłem o nim powiedzieć, to to, że był pacyfistą.
Unikał jakichkolwiek sprzeczek i otwartych konfliktów, jak ognia. Był
niesamowicie otwarty na ludzi i serdeczny nawet w stosunku do wroga. Wroga? Sam
nie wiem, czy Shon miał wrogów. Wydawał się człowiekiem, którego nie można nie
lubić.
– Umiem o siebie zadbać i nie boję
się go. Nie jest wart mojej uwagi i... – zamilkłem. Nie lubiłem w
ten sposób mówić. A już na pewno nie przy Shonie. Nie chciałem, żeby
widział jak zadufany w sobie jestem.W sumie sam nie wiem, czy teraz taki byłem.
To była maska, która na widok Blcka bladła i uciekała, gdzie pieprz rośnie. I
właściwie już się do tego przyzwyczaiłem. Nie przeszkadzało mi, że przestałem
być skurwysynem i mogłem wreszcie przestać wykonywać te dziwne manewry, które
nie były ani trochę logiczne. Mogłem w spokoju ubolewać nad swoim losem.
Zabawne, że przyznałem, że mi to odpowiada.
Kolacje spędziłem także w towarzystwie
Shona, który przestawał już powoli zgrywać tatuśka i zamartwiać się na zapas.
Sam nie wiem, czy mnie to ucieszyło, bo kiedy tylko przestałem odpierać jego
uwagi, znowu powróciłem do dość ponurych dla mnie myśli. Byłem ciekawy, czy
Syriusz był na uczcie. Nie chciałem na niego patrzeć, więc liczyłem, że go nie
zauważę lub po prostu, że się nie zjawił. Z drugiej strony chciałem myśleć, że
nic się nie zmieniło. Że siedzi między chłopakami i śmieje się razem z nimi,
razem cieszą się z wstąpienia do drużyny Gryffindoru. Niestety, ani jedno, ani
drugie. Zobaczyłem tylko proste plecy Blacka i pieprzonego księcia, ciągnącego
się za nim, niczym zmora. To nie było to, co chciałem widzieć i błyskawicznie
mój humor podwójnie się pogorszył. W sumie mogłem być wdzięczny Wolframowi.
Teraz nie w głowie było mi myśleć o tym, jak uniknąć spotkania z Blackiem.
Ze stołówki wyszedłem sam. Dziś miałem już
dość towarzystwa i postanowiłem jak najszybciej pognać do dormitorium, zrzucić
z siebie ciuchy, zagrzebać się w ciepłej pościeli i zasnąć z dziwnym
przekonaniem, że wszystko w moim życiu się nagle uspokoi, a moje problemy
znikną jak ręką odjął. Niedoczekanie.
Właśnie mijałem grupkę Ślizgonów, kiedy
jeden z nich wysunął z nagła nogę w tył, oglądając się na mnie z wrednym
uśmieszkiem. „Żałosne”, przeszło mi przez myśl, kiedy robiłem większy
krok, by się nie potknąć. Kiedy chodziłem do normalnej szkoły, często byłem
raczony tego typu „zabawnymi” zaczepkami. Na tyle często, że
odruchowo unikałem dziecięcych pułapek i bez mrugnięcia okiem omijałem agresorów.
Wiadomym było, że Lucjusz wkurzył się nie na żarty za te podśmiewajki z mojej
strony. Regulus, stojący za rogiem i wpatrujący się we mnie świdrującym
spojrzeniem, tylko upewnił mnie w tym przekonaniu.
Zatrzymałem się przy nim z miną
męczennika. Na prawdę nie miałem już dzisiaj siły na jakieś jego gierki, głupie
pytania i kazania. Czy marzenie o ciepłym łóżeczku i głębokim śnie, jest aż tak
nieosiągalne do spełnienia? Nie wydaje mi się.
– Zachowałeś się
nierozważnie – zaczął dość szybko, co trochę poprawiło mi humor.
Znaczyło, że nie będzie mnie trzymał w tym korytarzu wieczność i że będę
mógł szybko go spławić, zapewnieniem, że „sobie poradzę”. To było w
sumie trochę niepokojące – ta jego troska o mnie.
Znaczy... w pewien sposób się do niej
przyzwyczaiłem, bo... Tak. Regulus naprawdę przypominał mi Syriusza i teraz już
nie tylko z wyglądu. To oczywiste, że różnili się sposobem wysławiania się,
chodzenia i postrzegania świata. Ale poza tym okazywali uczucia w ten sam
sposób – albo w ogóle, albo pełną parą. Dodatkowo niczego nie
tłumaczyli. Jeśli chcieli się przytulić – tulili się,
jeśli chcieli kogoś zabić – zabijali. Bez zbędnych monologów
złych bohaterów. To stwarzało wokół nich taką aurę dławiącej władczości,
której nie można się sprzeciwić. Irytujące, ale z pewnością działało na płeć
przeciwną.
– Poradzę sobie. Jest wiele gorszych
demonów od tego siwego szczura – mruknąłem, wyczuwając w swoim
głosie ton tłumaczącego się dziecka. Spuściłem wzrok i splotłem dłonie za sobą,
kuląc się w sobie pod wpływem ciężkiej ręki, która nagle spoczęła na mojej
głowie.
– Jesteś głupi – uroczo,
naprawdę. Spojrzałem na niego, zaciskając wargi i zapewne czerwieniąc się
ze złości. Tak, Blackowie z całą pewnością byli bezpośrednimi sukinsynami.
Mój morderczy wzrok nie zrobił najwyraźniej
na Regulusie żadnego wrażenia, bo po chwili usłyszałem jego dość głośny,
mroczny śmiech. Poczułem jak jego ręka w dość ciepły sposób czochra moje włosy.
– Tak, pokazałeś już pazurki, ale
teraz uważaj, dobrze? – uśmiechnął się do mnie lekko, a po
chwili poczułem jego lekko wilgotne wargi na policzku. Ciepło wpłynęło na
moją szyję i twarz, a ja skuliłem się jeszcze bardziej, patrząc jak z wolna,
pełen gracji i niewątpliwie niebezpieczny odchodzi w stronę lochów. Czemu ja
zawsze muszę się tak cholernie czerwienić?!
Do dormitorium dotarłem już zupełnie
wytrącony z równowagi. Byłem pewien, że wyglądałem wyjątkowo żałośnie, bo nie
starczało mi sił nawet na trzymanie głowy i rąk na swoim miejscu, co
sprowadzało się do tego, że kończyny bezwładnie zwisały mi po dwóch stronach
ciała, sylwetka była zgarbiona, a głowa opadła tak, że widziałem tylko trochę
podłogi przed sobą i czubki własnych butów. Wrak człowieka.
Bezsilnie opadłem na swoje łóżko, zsuwając
buty z nóg. Nie, nie starczy mi sił nawet na rozebranie się. Załamany i
zupełnie zrażony do dzisiejszego dnia podciągnąłem się w górę łóżka i opadłem
twarzą w poduszkę. Zmarszczyłem brwi i przez chwilę myślałem, że serce wyskoczy
mi z piersi. Zaciągnąłem się tym zapachem po raz drugi i nerwowo rozejrzałem
się po pokoju, troszkę przypominając pewnie w tamtej chwili przerażonego
zająca. Nikogo. A jednak czułem lawendę. Wyraźnie ją czułem. Mój Boże, co ja Ci
takiego zrobiłem, że mnie tak karzesz? Jeśli to jest próba, to już dawno ją
oblałem. Znowu upadłem twarzą w poduszkę, tym razem wkrótce zasypiając.
Obudziłem się w środku nocy. Tak mi się
wydawało, bo światło w pokoju nie paliło się, a w sypialni panowała cisza,
przerywana co jakiś czas głośniejszym chrapnięciem Jamesa. Wreszcie mógł się
spokojnie wyspać, nie mając przesadnie absorbujących snów, spowodowanych
eliminacjami do drużyny. Zazdrościłem mu. Jego problemy to przy moich pikuś.
Nie, to nie było do końca fair. Mięliśmy w
końcu zupełnie różną wrażliwość. Ja załamywałem się z byle powodu, on zawsze
się uśmiechał, a jedynie gdy coś było dla niego istotne, martwił się i wciąż
męczył rozwiązaniem problemu. Właściwie to dla Jamesa nie było chyba zbyt wiele
ważnych rzeczy. Może tylko rodzina i przyjaciele, a tak poza tym dobra zabawa.
Cieszył się tym oraz rzeczami tak zupełnie nieistotnymi. Kiedyś powinieneś
spuścić z tonu, panie Lupin i wziąć z niego przykład.
Nagle usłyszałem coś jeszcze, bardzo
blisko. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z faktu, że ktoś siedzi na moim
łóżku. Postarałem się brać normalne, głębokie oddechy, ale stanowczo
przeszkadzał mi ten zapach lawendy, który teraz otulił mnie z dwukrotną siłą.
Nie otwieraj oczu, Remus, może to coś sobie pójdzie. Tere fere. Zamiast wynieść
się z mojego łóżka, istota postanowiła zbliżyć się jeszcze bardziej. I wtedy ją
poznałem. Duża dłoń Blacka wczepiła swoje palce w moje włosy i rozpuściła je
powoli. Musiał się uśmiechać, byłem tego pewien. Na pewno wyglądał teraz
naprawdę pięknie, bo przecież on zawsze w takich momentach świetnie się
prezentował. Karygodne.
– Co robisz? – to był
William. Usłyszałem jego ciche kroki, wykreślane bez jakiejś konkretnej
melodii. Powolne i stawiane zupełnie od niechcenia. Ten krok był dla mnie
zagadką, bo nie pasował do niego zupełnie. Trzeba było przyznać, że Will nigdy
nigdzie się nie spieszył, ale nie był ignorantem. Był serdeczny, a niechęć z
jaką chodził wcale o tym nie świadczyła.
– On jest śliczny, nie? Jest tak
zupełnie jak dziewczyna – głos Blacka, przyprawił mnie o zawał,
a później wywołał na ramionach gęsią skórkę. Szept, delikatny, niski szept
z jakąś dziwną nutą na końcu zdania. Zadrżałem.
William stanął obok łóżka. Pewnie
wpatrywał się w Blacka, który wciąż błądził dłonią w moich włosach, pieszcząc
kark i skórę za uchem. Nie wytrzymam, jak Boga kocham!
– Traktujesz go jak dziewczynę – to
brzmiało wyjątkowo oskarżycielsko. I wtedy dotarło do mnie, że William
wcale nie wybaczył do końca Blackowi jego zachowania. Sam już nie wiem. Może po
prostu Will przestał go lubić albo zdał sobie sprawę, jaki Syriusz jest
naprawdę i wtedy przestało mu pasować kolegowanie się z nim. To brzmiało zimno.
Nad wyraz zimno.
Usłyszałem
westchnięcie – głośne, lawendowe westchnięcie. Sprężyny materaca
zazgrzytały przyjemnie, gdy chłopak wstał z łóżka.
– Wolałbym, żeby był
dziewczyną – usłyszałem trzask i byłem niemal pewien, że właśnie moje
serce rozpadło się na milion kawałków, rozsypując się po organizmie i
raniąc każdy jego najmniejszy skrawek. Czułem jak drżę i nie mogłem nic na to
poradzić. W mojej głowie wciąż huczało to straszne zdanie, a ja dopiero po chwili
odczytałem jego prawdziwe znaczenie. Chciało mi się płakać i wyć z żalu. Nie
wiem, czy chodziło bezpośrednio o Blacka, czy o zranioną dumę, czy o... sam już
nie wiem. Ale czułem się, jakby ktoś wymierzał mi baty, w przerwach bijąc mnie
po twarzy.
– ...ale kocham go tak mocno, że nie
obchodzą mnie szczegóły. Nie zamierzam z niego rezygnować. Nie potrafię.
Musiałem otworzyć oczy. Musiałem zobaczyć,
jak to mówił. Musiałem wiedzieć, co on przez to wszystko rozumie. Ciepło niczym
czekoladka rozpłynęło się w moim wnętrzu, topiąc odłamki szklanego serca. Był
piękny, był tak cholernie piękny, że każdy by mu wtedy uwierzył. To nie było
powiedziane tak sobie, by uciszyć, a tak by zmiażdżyć wszystkie wątpliwości i
nie pozostawić nadziei.
Zobaczyłem lekki uśmiech na twarzy
Williama i serdeczny błysk w oku. Jego dłoń spoczęła na ramieniu Syriusza.
– Tak, jest rzeczywiście
najpiękniejszym stworzeniem na świecie – później opuścił dłoń i
położył się na swoim łóżku, przykrywając się od niechcenia kołdrą.
Spojrzał jeszcze na Blacka, który odprowadził go wzrokiem. Nie, to nie był
zwykły wzrok. To był wzrok zbyt wiele mówiący, tak zupełnie obnażony i
niepodobny do jego zwykłego spojrzenia pełnego tajemnic. Patrzył z
bezsilnością, żalem i skruchą. Jakby krzyczał nim, że zawinił, że krzywdził, że
robił głupstwa i żałuje. William to wiedział.
– Dobranoc,
Black – odwrócił się na drugi bok.
Zamknąłem oczy, kiedy Syriusz spojrzał na
mnie po raz ostatni. Później westchnął po raz wtóry i położył się w łóżku. Nie
mógł spać tak, jak ja. Jeszcze długo słyszałem jak wierci się na materacu,
oddycha powolnie. Aż w końcu zasnąłem.
– Dziecinko...
To niesamowite jak łatwo idzie Ci opisywanie skomplikowanych uczuć Remusa. Tę jego walkę wewnętrzną, która sprawia, że z każdą chwilą jeszcze bardziej go wielbię. Oczywiście, że chce by byli już parą, ale jednocześnie cieszy mnie, że tak nie jest, ponieważ w życiu nie ma tak łatwo, a widać, że akurat w uczuciach stawiasz na realizm, za co bardzo Cię podziwiam ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Nie wiem czy to realizm i raczej nie ryzykowałabym nazywając Wbrew Grawitacji opowiadaniem realistycznym, ale cieszę się, że ogół ci się podoba.
Usuń