19. Olśnienie, przekleństwo i dziecięce wierszyki

– Jesteś słodki, jak tak się czerwienisz – gorące wargi przywarły do mojego karku, ssąc i kąsając go nieprzerwanie. Wciągnąłem powietrze w płuca, czując nieznośne gorąco, emanujące z klatki piersiowej. Umięśnione ciało ocierało się o moje, a duża, męska dłoń zacisnęła się na mojej w czułym geście. Skuliłem się, nie mogąc wytrzymać już tego napięcia. Jeśli człowiek może czuć za dużo, to ja właśnie w tej chwili to przeżywałem. Czułem jak wszystko wokół mnie się kręci, jak ja sam tańczę w płomieniach, które kąsały mnie wciąż długimi jęzorami, nie dając chwili odpoczynku. Całe ciało było pełne jego dotyku, wydawało się, że jego ręce były wszędzie, a ja czułem, że jest mi za mało, a jednak dużo za dużo. Oczy powoli przestawały widzieć, kończyny przestały odczytywać polecenia, ale słuch wciąż jeszcze karmił się dźwiękami.
– Nie wiedziałem...
– ...że wyglądasz tak uroczo, gdy śpisz – dreszcz przeszedł po moim ciele, kiedy powróciłem do rzeczywistości. Mruknąłem lekko, uchylając powieki i opierając rękę na swoim czole. Znam ten szept. Znam go dobrze. On należy do...
Drgnąłem lekko, patrząc na Syriusza, pochylającego się nad moim ciałem. Gorąco opanowało moją twarz, kiedy zdałem sobie sprawę, że to właśnie on, to on mnie tak nocami męczy!
– Leżałeś tak śmiesznie skulony i mruczałeś coś pod nosem – uśmiechnął się tajemniczo, torturując mnie nieznośnym, piekącym szeptem. Poczułem jak kropelki potu spływają mi po szyi. Minę miałem chyba niewyraźną, bo Syriusz zmarszczył lekko brwi i sięgnął dłonią do mojego czoła. Nagle jednak strach zmusił moje ciało do przyspieszenia reakcji na bodźce. Szybko wyślizgnąłem się spod pościeli, obciągając koszulkę i pędząc do łazienki, by rzucić się na zimną ścianę z rozpędu.
Zrezygnowałem jednak z zamachu na swoje życie i zamknąłem za sobą dokładnie drzwi, czując jak serce pędzi do tej ściany coraz szybciej i szybciej. Pokręciłem głową z niedowierzaniem, przestraszony. To było bardziej skomplikowane, niż mogłem sobie to na początku wyobrazić. Bo nie chodziło już tylko o to, że Syriusz mi się podobał. To było coś głębszego i znacznie mniej zależnego ode mnie. Zaczynałem wierzyć w to, że on był czymś, czego podświadomie pragnąłem bardziej niż całej czekolady świata. I ten fakt zupełnie zbił mnie z nóg, bo stałem się w swoich oczach zwierzątkiem zamkniętym w klatce, kimś, kto oszukiwał się własną niezależnością. To utrudniało mi znacznie patrzenie na niego z obojętnością. To ogólnie utrudniało mi patrzenie na niego. Kręcąc głową, odkręciłem kurek, spuszczając na siebie ścianę ciepłej wody. Westchnąłem. Głupie ciało. Czemu nigdy się nas nie słucha?
Aż podskoczyłem, kiedy ktoś nachalnie zapukał do drzwi łazienki.
– Remus, ja idę na śniadanie! Dogoń mnie! – James zdawał się być przerażony. Wyobraziłem sobie, jak musiał dziś wyglądać. Z pewnością trząsł się okropnie i przesadnie szybko mówił, chodził i oddychał. Robił tak tylko, kiedy był naprawdę przejęty. Wcześniej zdarzyło się to tylko raz i dotyczyło zaliczenia semestru z eliksirów. Nie oszukujmy się – James nie lubił się uczyć, żył trochę we własnym świecie, ale kochał swoich rodziców i nie chciał sprawiać im zawodu. Rozumiałem go świetnie, bo ja także bardzo szanowałem mamę i tatę. Byli dla mnie najważniejszymi ludźmi na świecie, najlepszymi. W końcu pokochali dziecko, które było potworem.
Wyszedłem spod prysznica i pozwoliłem wodzie przez chwilę kapać na podłogę. Odetchnąłem głębiej i oparłem się dłońmi o umywalkę. Zajrzałem nieśmiało w lustro, po czym szybkim, wyuczonym ruchem odgarnąłem włosy na bok. Nie wiem, czy lubię na siebie patrzeć. Nie mogę też ocenić, czy mógłbym uchodzić za kogoś przystojnego. Ale jestem kobiecy, mam ładne oczy. Chciałbym wiedzieć jak normalny mógłbym być, gdyby nie Syriusz.
Potrząsnąłem głową, żeby wyrzucić te myśli, by nie męczyły mnie przynajmniej w tej chwili. Ze zrezygnowaniem sięgnąłem po ręcznik i owinąłem nim biodra. Byłem tak rozkojarzony, że nie pamiętałem by wziąć cokolwiek do okrycia się. Otworzyłem drzwi, wołając spokojnie Williama. Odpowiedziała mi cisza, która mnie w pewnym sensie uspokoiła. Pomyślałem, że poszli już na śniadanie, co po części było prawdą. Po części, bo gdy tylko wyjrzałem na zewnątrz, zobaczyłem Syriusza, zapinającego koszulę i zerkającego na mnie z ukosa. Przez chwilę przyglądałem się jego dużym dłoniom, zapinającym z łatwością białe guziki, później obojczykowi, przy którym się zatrzymały i szyi, po której przebiegły szybko. Poczułem jak bardzo moje płuca są wypełnione powietrzem. Wypuściłem je w kilku, rwanych seriach, które głośno zdradziły mój rozchwiany stan emocjonalny. Na ustach Syriusza powoli wykwitł uśmiech.
– Potrzebujesz czegoś?
Schowałem się za drzwiami, przyciskając do nich dłonie i czoło i próbując sklecić jakieś neutralne zdanie. Zupełna pustka, nie mogłem myśleć o niczym innym, jak o aksamitnym głosie, naprawdę pięknym. Że też nigdy tego nie zauważyłem.
– Nie, nie, niczego! – to brzmiało naprawdę desperacko, ale dźwięk jego wciąż zbliżających się kroków przyprawił mnie o dreszcze. Przyciągnąłem drzwi bliżej siebie, by między nimi a framugą pozostał wąski centymetr i oczekiwałem tego, co ma i tak przyjść z hardą miną.
Przystanął, usłyszałem jak otwiera moją walizkę. Na ramiona wpełzła mi gęsia skórka. Skuliłem się, czując presję oczekiwania. Znowu te kroki. Szybkie, ale niezwykle ciche, wykreślane z kocią gracją. Drzwi zostały ode mnie odciągnięte, nim zdążyłem wyliczyć je wszystkie. Stałem teraz oko w oko z Blackiem. Uśmiechał się półgębkiem, z przechyloną głową i palcem wykierowanym we mnie.
Stałem przez chwilę w zupełnym otępieniu, nim zobaczyłem moje bokserki, które trzymał w ręce. Zaczerwieniłem się mocno, wyrywając mu je razem z koszulą i spodniami. Pociągnąłem za klamkę, jednak wtedy on także postanowił wykonać ruch. Złapał ją z drugiej strony i bez wysiłku przytrzymał. Chwila oczekiwania, lawenda doleciała do mnie, objęła moja twarz i szyję łaskocząc i pieszcząc. Zachłysnąłem się nią i zakrztusiłem jak wodą. A on oparł się powoli o ścianę ramieniem i spojrzał na mnie przez niedużą szparę między drzwiami.
– Wyglądasz na poruszonego.
– Nieprawda. Puść – mruknąłem, nie mogąc zdusić w głosie nuty zdenerwowania. Zerknąłem na niego przez chwilę. To był karygodny błąd. Poczułem jak moja twarz płonie i nie mogąc tego znieść, mogłem tylko zacisnąć powieki i błagać, by to wszystko nagle zniknęło. To wynikało z bezradności, a nie z nadziei.
– Mam wrażenie, że...
Jednak nim zdążył dokończyć zdanie, zatrzasnąłem drzwi i przekręciłem klucz w zamku. Oparłem się o drzwi, przyciskając ubrania do piersi. Brałem powolne, głębokie wdechy, żeby uspokoić mętlik w głowie i pozbyć się zapachu, doprowadzającego do tego stanu. To będzie wyjątkowo nierówna walka.


Po ubraniu się i pozbieraniu resztek swojej godności z podłogi, poszedłem zjeść szybkie śniadanie. Apetyt mi nie dopisywał, ale rozkoszowałem się chwilami samotności, próbując myśleć po prostu o niczym. I tak mój wzrok po prostu leniwie spływał po ludziach, przedmiotach i murach, aż wreszcie dotarłem na trybuny boiska, siadając na ławce obok Lily, czujnie przyglądającej się twarzom potencjalnych członków nowej drużyny. Przywitałem się z nią, a wtedy ona podskoczyła nieznacznie i spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem.
– Nic nie mówiłeś – wydawała się zdziwiona i trochę zmieszana, ale całkiem zadowolona. Dziś wyglądała naprawdę wyjątkowo ładnie. Jej włosy ułożyły się w piękne, rude fale leniwie spływające po szczupłych ramionach. Miała na sobie cienki szary sweterek, który kontrastował, a jednocześnie idealnie komponował się z czerwonym szalikiem owiniętym niedbale kilka razy wokół szyi oraz czarnym płaszczykiem. Oczy jej błyszczały, będąc niebanalną ozdobą gładkiej twarzy, odzianej w rude piegi. W ręce trzymała nieduży notesik, na którym wykreśliła już parę zdań.
– O czym takim? – mruknąłem, odwracając od niej twarz i leniwie wpatrując się w mgłę nad boiskiem.
– Więc ty też nie wiesz. Black chce być ścigającym.
Zachłysnąłem się wilgotnym powietrzem, które niemiło otuliło moje gardło. Spojrzałem na nią, nie chcąc podążać wzrokiem za jej szczupłym palcem, wycelowanym w boisko. Uśmiechała się lekko, ale widząc moją najwyraźniej nietęgą minę, opuściła dłoń i skuliła się lekko, ogrzewając ją oddechem.
– Możliwe. Nie rozmawiamy dużo – ocknąłem się z chwilowego szoku i przymknąłem powieki. To głupie, jak się zachowuję. Nie jestem przecież jakąś płochliwą nastolatką, tylko chłopakiem, który stara się ustabilizować i zaaklimatyzować w rzeczywistości. To idiotyczne, że myślę, że widok i wspomnienie o kimkolwiek mogłoby w jakiś sposób pozbawiać mnie oddechu i odebrać rozum. Nic nie może zmącić moich myśli i nakierować ich na inny tor, tak bym zupełnie się temu oddał i był bezsilny wobec owej siły.
Nabrałem powietrza w płuca i spojrzałem w stronę majaczących we mgle postaci. Mecz się rozpoczął. Kapitan zespołu – Craig Damon, miał niemałe trudności w obserwowaniu zawodników, którzy na zmianę znikali i pojawiali się znów, owinięci niematerialnymi rękoma, które szarpały ich szaliki i kurtki. Właściwie zastanawiałem się, dlaczego nie pozbył się mgły albo, jeśli nie znał odpowiedniego czaru, nie poprosił o to kogoś innego. Jestem pewien, że któryś z nauczycieli udzieliłby mu pomocy. Pozostało mi wierzyć w to, że było to działanie zamierzone i jeden z trudniejszych testów dla chętnych sportowców.
Zerknąłem na Lily, której brak widoczności wyraźnie przeszkadzał. Wydaje mi się, że lubiła Quidditch. Ja nie widziałem w nim nic aż tak interesującego. Owszem, od czasu do czasu można się przy tym rozerwać, ale zostanie pasjonatem gry, w której lata się na miotle w kółko i przerzuca piłki przez obręcze? Nie, stanowczo nie trafia do mnie ta forma rozrywki.
I czułem się w tym odrobinę osamotniony, bo znaczna większość czarodziei kochała ten sport i namiętnie w nim uczestniczyła. Jeśli nie dla samej gry, to dla satysfakcji z przegranej znienawidzonej drużyny. I mówię tu o odwiecznej walce Slytherinu z Gryffindorem. Rozgrywka stała się zresztą w ostatnim roku jeszcze bardziej zaciekła, co było spowodowane wstąpieniem do zespołu Lucjusza Malfoy'a. Niewątpliwie był to dobry zawodnik, tak dobry, jak brutalny i bezwzględny. Eliminował lepszych graczy już na początku gry, co prowadziło do tego, że reszta zamiast o punkty zaczynała martwić się o własne plecy. Nie dziwię im się.
Malfoy był jednym z wyższych uczniów w szkole. To była prawidłowość – jesteś z rodu czystej krwi, więc masz co najmniej metr osiemdziesiąt. Natura idealnie przystosowała ich do patrzenia na ludzi z góry. Do tego zdaje się, że dbał o formę, bo nawet pozornie niegroźne klepnięcie w plecy, potrafiło zrzucić zawodników z mioteł. Jak już wcześniej wspominałem Malfoy'owie pięli się ostatnio na szczyt w hierarchii, a ten oto podrostek postanowił wykorzystać to w każdy możliwy sposób. Nie powiem, żebym to pochwalał, ale ostatecznie nie była to moja sprawa. Owszem, jego żałosne szczekanie mnie irytowało, ale nigdy nie dość, żebym go znienawidził. Był dla mnie po prostu nikim.
– Jest dobry – Lily pokiwała głową z uznaniem. Wiedziałam, o kim mówi. Przymknąłem oczy. Widziałem jak lata, już nie raz. Rzeczywiście sprawiał wrażenie jakby urodził się na miotle. Czuł się na niej równie swobodnie, co chodząc po ziemi. Nie wiem, czy może nawet nie przychodziło mu to prościej. Mogłem tylko przypuszczać, że teraz także się popisywał umiejętnościami, brodził w mgle niczym zjawa, pojawiając się i znikając z pola widzenia. To do niego pasowało. Nie lubił się emocjonalnie obnażać i wyraźnie podobało mu się, że ja nie wiem o nim nic, podczas gdy on czyta ze mnie jak z otwartej księgi. Zaczerwieniłem się.
Nie, nie jest tak źle. Kłopoty miałbym, gdyby naprawdę potrafił to robić. Zazwyczaj byłem monotematyczny, co pozwalało mu wyuczyć się moich zachowań i trwać w złudnym przekonaniu, że niczym go już nie zaskoczę. A przecież nie wiedział o małych, acz wstydliwych myślach, które bez wątpienia stają się wrzodem na...
– Mam go! – krzyk Jamesa zadudnił tak głośno, że nawet martwego wyrwałby z wiecznej drzemki. Chłopak wisiał nad mgłą i wpatrywał się w złoty, migocący przedmiot. Wyraźnie chyba nie mógł uwierzyć, bo minę miał zamyśloną. Siedział dość luźno, nie trzymając miotły dłońmi, a nogi zwisały mu bezwiednie po dwóch jej stronach. Wreszcie zobaczyłem błysk w jego oku i triumfalny okrzyk rozdarł nagłą ciszę. Chłopak schylił się natychmiast i poszybował w stronę ziemi, znikając sekundę później w gęstej mgle.
Lily wyprostowała się jak struna i przechyliła się w stronę boiska, patrząc czujnie na lądujących zawodników. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu, widząc Jamesa z dumą pokazującego złotą kuleczkę, wymachującą wciąż jeszcze skrzydełkami. Cieszyłem się, w końcu do takiego Jamesa przywykłem.
– Witamy w drużynie, Potter! – Craig poklepał nowego szukającego po ramieniu zadowolony i skierował swój wzrok na resztę zawodników.
– Summers, gratuluję. Dreamwore, Pather, Orolow, zostajecie. Black, jesteś nowym ścigającym.
Zmroziło mnie, kiedy to usłyszałem. A w momencie, w którym mój wzrok napotkał wyprostowaną sylwetkę Blacka,  napadły mnie płomienie kąsające milionem pocałunków. Co ja gadam? Miliardem, cholernych, parzących pocałunków! Odwróciłem twarz, spanikowany. Przecież miałem móc panować nad swoimi cholernymi reakcjami! To idiotyczne. Potrząsnąłem głową i wstałem.
– Ja pójdę. Obiecałem... – kątem oka zauważyłem Petera, który stał przy barierce, uważnie przyglądając się rozgrywkom. – Obiecałem Peterowi, że razem się pouczymy. Przyłącz się do nas, jak skończysz.
Nie czekając na jej odpowiedź, ruszyłem w kierunku przyjaciela. Dopiero teraz zobaczyłem tabliczkę czekolady, którą trzymał w dłoni. Uśmiechnąłem się lekko. Co jak co, ale Peter podzielał moją miłość do wyrobów czekoladowych jak nikt inny w szkole. Właściwie to niewiele o nim wiedziałem. To mnie w tym momencie trochę zawstydziło. Peter był naprawdę miły i wierny. Do tego nie miał talentu do większości z przedmiotów, ale poza tym... sam nie wiem. Mieszkam z nim od trzech lat i nie mam zielonego pojęcia czym się interesuje. O ironio losu.
– Hej – uśmiechnąłem się, stając przy nim. Spojrzał na mnie swoimi błękitnymi oczyma i odwzajemnił grymas, wyciągając w moim kierunku tabliczkę. Pokusa nie do odrzucenia.
– Mówiłeś ostatnio, że masz trudności z Zielarstwem. Chętnie ci pomogę – wsunąłem czekoladową kostkę do ust. O tak, właśnie tego teraz potrzebowałem. Peter wyraźnie ucieszył się z tej propozycji, bo zaraz szliśmy w stronę zamku. Jeszcze raz obejrzałem się, by spojrzeć na boisko. Wzrok Blacka mnie przygwoździł, odebrał rozum. Był taki ciepły, a jednocześnie emanował smutkiem, rozczarowaniem i czymś jeszcze. Błysk w jego oku, uświadomił mi, że mnie znajdzie i będzie nękał. I to wydało mi się nieprzyzwoicie przyjemne.


Peter naprawdę miał trudności, ale w moich najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałem się, że będą one aż takie. Znowu ukłucie zasygnalizowało mi, że byłem zupełnym idiotą, nie zauważając tego wcześniej. I postanowiłem to nadrobić. Pomagałem mu sporządzać notatki z ostatnich lekcji, kiedy Lily weszła do pokoju wspólnego, trochę zaczerwieniona od chłodnego powietrza, ale wyraźnie zadowolona. Zwróciłem na nią wzrok i uśmiechnąłem się delikatnie.
– I jak było?
– Cudownie. Zaraz zabiorę się za to na poważnie, ale najpierw zobaczę, co wy tu wyrabiacie – mówiąc to pochyliła się, opierając łokcie na oparciu kanapy i zaglądając do otwartych książek.
– To Zielarstwo.
– Tak, w sumie liczyłem, że nam trochę pomożesz – Lily darzyła ten przedmiot jakąś większą sympatią. Może wynikało to z tego, że Zielarstwo przychodziło jej z łatwością, większą niż inne przedmioty, a może było to spowodowane jej zmysłem estetycznym i zamiłowaniem do natury. Lily może i była niespokojną duszą, ale lubiła otaczać się rzeczami spokojnymi, dającymi możliwość wiecznej kontemplacji. To było takie kobiece.
Dziewczyna bez namysłu zgodziła się i usiadła na kanapie obok Petera, zdejmując z siebie wilgotny od powietrza płaszcz. Była ładna. Ostatnio zdawałem sobie z tego sprawę coraz częściej, a wzrok Petera tylko upewnił mnie w tej myśli. Chłopak wyraźnie był zauroczony dziewczyną i bezsprzecznie skrępowany jej obecnością. Zasłoniłem usta dłonią, by ukryć uśmieszek wpełzający mi na usta. Rozsiadłem się wygodnie, będąc już przekonanym, że Lily nie da mi prawa do głosu i wszystko sama wyjaśni. Może i lepiej, bo chciałem trochę pomyśleć. A właściwie przygotować plan, jak zgrabnie unikać Blacka.
Ile zamierzałem się przed nim chować? Odpowiedź jest prosta – jak najdłużej! Nie chciałem znajdować się blisko niego, kiedy mój żołądek znowu zacznie wyprawiać dzikie harce, a usta nie będą zdolne do mowy. Skuliłem się lekko na tę myśl oraz na nagły dreszcz, który wędrował wzdłuż mojego kręgosłupa. Westchnąłem.
Chwyciłem książkę od Obrony przed Czarną Magią i ruszyłem w stronę sypialni. Postanowiłem wybrać się na krótki spacer po błoniach. Wspinając się po schodach wciąż pozostałem zamyślony. Jak na złość w takich momentach, ktoś musiał mi przerwać. Zamarłem, pod wpływem brzmienia własnego imienia. Syriusz stał u stóp schodów i patrzył na mnie, byłem pewien. I te kilka metrów dało mi siłę, by móc coś powiedzieć. Chociaż byłem pewien, że gdybym się odwrócił i go zobaczył, nawet kilometr nic by nie pomógł.
– Czego chcesz? – zabrzmiało to bardzo niemiło, co w pewien sposób było najlepszą rzeczą, jaka mogła mnie teraz spotkać. Najlepszą lub najgorszą, bo po chwili usłyszałem dwa kroki, wykreślone na kamiennych schodach. Dławiąca gula stanęła mi w gardle, musiałem podeprzeć się ściany, czego miałem nadzieję, nie zauważył. Miałem wrażenie, że naprawdę głośno teraz oddycham. Byłem niemal przekonany, że to przez zdenerwowanie. Moje wilcze zmysły wyostrzają się wtedy i słyszę wszystko sto razy mocniej, widzę trzysta razy lepiej, a czuję milion razy bardziej intensywnie. Lawenda.
– Byłem głupi, jeśli myślałem, że tak po prostu złożysz mi gratulacje, ale wciąż jednak miałem nadzieję – słyszałem w jego głosie, że się uśmiecha, a oczami wyobraźni nawet widziałem ten niewątpliwie zmysłowy uśmiech. Wszystko co robił było dla mnie jak wabik. Zniewalające.
– Chcesz gratulacji? Dobrze, więc gratuluję. A teraz muszę iść...
– Czemu tak dziś ode mnie uciekasz? Gdzie twój niewyparzony języczek, dziecinko? – teraz w jego głosie można było słyszeć lekki śmiech – niski, pełen ciepła i jednocześnie zawadiacki.
– Nie mam czasu – to brzmiało żałośnie, bo głos mi się załamał i przypominał pisk spłoszonej myszy. Wszystko przez kolejne kroki, jakie usłyszałem za sobą. Miał na sobie skórzaną kurtkę, czego nie zauważyłem, kiedy spojrzałem na niego na boisku. Teraz jednak wyraźnie odróżniłem ten zapach, spomiędzy gąszczy lawendy, oplatającej mnie niczym bluszcz, wtłaczającej we mnie truciznę, która prowadziła do obłędu.
Poczułem na ramieniu jego silną dłoń. Bez trudu odwrócił mnie w swoją stronę – jakoś nie umiałem się oprzeć. Nie chciałem tego – byłem pewny, ale jednocześnie potrafiłem jedynie stać i biernie przyglądać się temu, co zamierza teraz zrobić.
Na początku uśmiechał się do mnie ciepło, ale w sekundę zobaczyłem zdziwienie, wpełzające mu leniwie na twarz. Domyśliłem się, że muszę mieć wymownie niewyraźną minę i całą czerwoną twarz. Ten widok działał na niego wyjątkowo intensywnie, więc i tym razem zobaczyłem błyski w jego oczach, które były zarówno przerażające, jak i podniecające. Tak, dominacja była cechą, z którą niewątpliwie było mu do twarzy. Zwłaszcza w takich sytuacjach. Pomyślałem, że teraz mógłby zrobić wszystko, dosłownie wszystko, a ja bym mu na to pozwolił, a nawet w tym pomógł. Chciałem go dotknąć, jednak jego dłoń chwilę wcześniej zsunęła się z mojego ramienia. Czułem, że nie mam siły podnieść ręki i tego zrobić. Nie miałem siły nawet mrugnąć, nawet oddychać, a co dopiero wtulić się w skórzaną kurkę, wczepić w białą koszulkę, poczuć ciepło i podniecający zapach.
– Pocałuj mnie – to było to, czego teraz chciałem. Chciałem, żeby pokazał mi tym pocałunkiem, że on chce mnie tak bardzo, jak ja jego. Nie, ja właściwie chciałem teraz tylko to poczuć. Poczuć jego usta na swoich i zobaczyć co stanie się dalej. Albo niech nie dzieje się nic, niech czas się zatrzyma, żebyśmy zostali tak już na zawsze.
Nie był zdziwiony, wydawało mi się, że jest tak samo nieobecny i obezwładniony jak ja. Nie wiedziałem, jak wyglądam, ale on chciał mnie mieć. Tak właśnie agresywny był jego wzrok. Chciał mnie złapać i wsadzić do klatki. Nie, chciał zamknąć się ze mną w tej klatce.
Pochylił się ku mnie, wyciągając dłoń do mojej twarzy. Złapał mnie za podbródek.
– Hej, patrzcie, co się dzieje! – to był impuls. Uniosłem dłoń, ustawiając twardą barierę w postaci książki, między mną a Syriuszem. Mogłem oddychać. Wyrwałem się z jego uścisku i zbiegłem po schodach, jak najprędzej. Cholera jasna, co ty robisz, Remus, kretynie?! Starałem się ochłonąć, jednak chęć ucieczki nie mogła odejść. Wiedziałem, że on zaraz zejdzie ze schodów ze złośliwym uśmieszkiem, złapie mnie i przekona, że ja naprawdę go chcę.
Mój wzrok wreszcie napotkał sprawcę impulsu. To był Nick Jordan – trzecioklasista. Stał w drzwiach prowadzących na korytarz i wskazywał na deszcz kartek, opadających w nieładzie na ziemię. Wszyscy natychmiastowo rzucili się do wyjścia, by obserwować to dziwne zjawisko. Obejrzałem się za siebie i nie widząc Syriusza, przecisnąłem się przez tłum. Chwyciłem jedną z kartek i przeczytałem na głos.
– Różowy się wstydzi, Zielony kłamie, Żółty rozbawia, Niebieski rozpacza, Czerwony rozpala, Fiolet coś knuje, a Biały największe sekrety odsłania – zerknąłem w stronę tłumu, który wpatrywał się we mnie w skupieniu. Kątem oka zobaczyłem Petera, który chowa uśmiech w rękawie szaty i wycofuje się do pokoju.
No tak, że też się nie domyśliłem.


Na próżno próbowałem dowiedzieć się, o co chodziło z tymi śmiesznymi ulotkami. William zniknął gdzieś na cały dzień, Peter uczył się z Lily, która po paru pytaniach z mojej strony wzrokiem kazała mi sobie, lekko mówiąc, PÓJŚĆ, James cieszył się z sukcesu i nie było mu w głowie męczyć się ze mną, a Syriusz... no cóż, naprawdę muszę o nim wspominać? Po tym całym ZAMIESZANIU wyszedł z sypialni w kwadrans później i nie widziałem go już do końca dnia. Nie powiem, było mi to na rękę. Gdybym jeszcze umiał pozbyć się tych natrętnych myśli i poczucia, że odsłoniłem się dziś przed nim. To było bez wątpienia krępujące i nie pozwalało mi się na niczym skupić. Z drugiej strony myślałem już tylko o nim. A wolałem zajmować się tym, co powiedziałem, a nie tym, co czułem. A trzeba przyznać, że użalanie się nad sobą było znacznie prostsze od przyznania, że Black mnie pociągał. Cholera, żałowałem, że mnie nie pocałował i jednocześnie za to dziękowałem.
W każdym razie postanowiłem się czymś wreszcie zająć, zamiast trwać bezczynnie w pokoju wspólnym i tylko kusić los. Zapukałem do sypialni Shona, a gdy usłyszałem ciche zaproszenia, wszedłem do środka. Chłopak siedział w luźnej, białej koszuli z długimi, bufiastymi rękawami i jasnych spodniach na łóżku i wiązał wstążkę na włosach. Uśmiechnął się, widząc mnie. To zabawne, jak kojąco ten uśmiech na mnie zawsze działał. Shon był cudownym przyjacielem i lekarstwem dla duszy.
– Jesteś. Właśnie miałem iść cię szukać. Trochę zaniedbaliśmy nasze lekcje, nie uważasz?
– Właściwie to liczyłem, że uda mi się cię na nie namówić – mruknąłem oddając mu naprawdę spokojny i wyważony uśmiech. Błogość.
Chłopak wstał i poprawił długie rękawy.
– Więc chodźmy.


Gra na fortepianie szła mi już znacznie lepiej. Było to wynikiem mozolnych ćwiczeń trwających przez całą pierwszą i drugą klasę, ale byłem naprawdę szczęśliwy. Mogłem teraz grać najróżniejsze melodie. Sam odnajdywałem odpowiednie dźwięki i ćwiczyłem się w szybszych utworach. Moje niezgrabne palce zaczynały mnie słuchać, co niewątpliwie poprawiało mi humor i dawało nadzieję, że jednak nie jestem ostatnią ofermą. Niesamowite, że Shon tak we mnie wierzył i że w końcu udało mu się dokonać cudu i zmusić moje ręce do składnego grania.
– Ostatnio jesteś strasznie spięty – mruknął Shon, po zakończonej lekcji. Szliśmy korytarzem w kierunku pokoju wspólnego. Wyglądałem właśnie przez wysokie okna, przyglądając się zachodzącemu słońcu. Spojrzałem na Shona. Patrzył na mnie z troską i tą miną w stylu „nie chcę się narzucać, ale możesz powiedzieć, co cię martwi”. Wcale nie mogłem. Bo to nie było nic specjalnie błahego. Mogło mu się to wydać obrzydliwe. Zresztą nie wyobrażałem sobie, jak mu to mówię. „Hej, Shon, to w sumie nic takiego. Noc w noc śni mi się Syriusz, który robi mi to i owo. Nie zgadniesz, że kiedy już się obudzę, mu wcale chęć psocenia nie przechodzi!”. Och, jakież to irytujące. Problemy zwykłego nastolatka są mi obce i już zawsze będą!
– Z drogi, panienki – niemiły, niemal syczący głos obił mi się o ucho, w momencie, w którym jego właściciel odepchnął mnie ramieniem na bok. Uniosłem brwi, przyglądając się plecom Malfoy'a. Szedł dumnie przez korytarz razem z dwójką swoich znajomych – Regulusem i jakimś przystojnym Ślizgonem, który dopiero piął się w hierarchii. Dziewczyny nazywały go Zabini. Drgnąłem poirytowany. Pewnie nie zareagowałbym tak intensywnie, gdyby moje życie nie robiło salta co pięć minut.
– Tylko na tyle cię stać, pieprzony arystokrato? – zacisnąłem dłonie w pięści, jednak zaraz rozluźniłem je, przybierając luźną, dobrze wyćwiczoną pozę. Oczy patrzyły z irytacją, ale jednocześnie brakiem zainteresowania. Widziałem, jak Malfoy zatrzymuje się, po czym odwraca się w jednej chwili i wgapia we mnie szare, lodowate ślepia. Nie było trudno znieść jego wzrok. Malfoy był w sumie dość zabawną postacią i tak naprawdę, wielkim tchórzem.
– Tak, do ciebie mówię, kurczaku. Rozpychasz się na korytarzach, jak paw, podczas kiedy najzwyczajniej w świecie twój kuper nie mieści się między ścianami.
– Jak śmiesz, ty brudny szczurze! – Malfoy sięgnął do połów szaty, ręce mu się trzęsły. Domyślałem się, że to go zdenerwuje i teraz triumfowałem.
– Nauczę cię dobrych manier! – wciąż nie mógł znaleźć różdżki przez wciąż rosnącą irytacje. Nie zamierzałem czekać, więc pociągnąłem niezbyt zachwyconego Shona za sobą i wkrótce szliśmy prostopadłym korytarzem. Przypomniałem sobie jeszcze minę Regulusa, która wyrażała ciche rozbawienie całą sytuacją. Nadal uważałem, że sporo stracił, zostając obstawą tego osiłka. Jednocześnie byłem przekonany, że on nie daje sobą pomiatać i tak naprawdę nadal jest na szczycie.
– Nie powinieneś tego robić. Może i Malfoy nie jest najbystrzejszym ze Ślizgonów, ale z pewnością wie, co to zemsta – Shon był poruszony i trochę zdenerwowany. Nie zdziwiło mnie to. Jeśli coś jeszcze mogłem o nim powiedzieć, to to, że był pacyfistą. Unikał jakichkolwiek sprzeczek i otwartych konfliktów, jak ognia. Był niesamowicie otwarty na ludzi i serdeczny nawet w stosunku do wroga. Wroga? Sam nie wiem, czy Shon miał wrogów. Wydawał się człowiekiem, którego nie można nie lubić.
– Umiem o siebie zadbać i nie boję się go. Nie jest wart mojej uwagi i... – zamilkłem. Nie lubiłem w ten sposób mówić. A już na pewno nie przy Shonie. Nie chciałem, żeby widział jak zadufany w sobie jestem.W sumie sam nie wiem, czy teraz taki byłem. To była maska, która na widok Blcka bladła i uciekała, gdzie pieprz rośnie. I właściwie już się do tego przyzwyczaiłem. Nie przeszkadzało mi, że przestałem być skurwysynem i mogłem wreszcie przestać wykonywać te dziwne manewry, które nie były ani trochę logiczne. Mogłem w spokoju ubolewać nad swoim losem. Zabawne, że przyznałem, że mi to odpowiada.


Kolacje spędziłem także w towarzystwie Shona, który przestawał już powoli zgrywać tatuśka i zamartwiać się na zapas. Sam nie wiem, czy mnie to ucieszyło, bo kiedy tylko przestałem odpierać jego uwagi, znowu powróciłem do dość ponurych dla mnie myśli. Byłem ciekawy, czy Syriusz był na uczcie. Nie chciałem na niego patrzeć, więc liczyłem, że go nie zauważę lub po prostu, że się nie zjawił. Z drugiej strony chciałem myśleć, że nic się nie zmieniło. Że siedzi między chłopakami i śmieje się razem z nimi, razem cieszą się z wstąpienia do drużyny Gryffindoru. Niestety, ani jedno, ani drugie. Zobaczyłem tylko proste plecy Blacka i pieprzonego księcia, ciągnącego się za nim, niczym zmora. To nie było to, co chciałem widzieć i błyskawicznie mój humor podwójnie się pogorszył. W sumie mogłem być wdzięczny Wolframowi. Teraz nie w głowie było mi myśleć o tym, jak uniknąć spotkania z Blackiem.


Ze stołówki wyszedłem sam. Dziś miałem już dość towarzystwa i postanowiłem jak najszybciej pognać do dormitorium, zrzucić z siebie ciuchy, zagrzebać się w ciepłej pościeli i zasnąć z dziwnym przekonaniem, że wszystko w moim życiu się nagle uspokoi, a moje problemy znikną jak ręką odjął. Niedoczekanie.
Właśnie mijałem grupkę Ślizgonów, kiedy jeden z nich wysunął z nagła nogę w tył, oglądając się na mnie z wrednym uśmieszkiem. „Żałosne”, przeszło mi przez myśl, kiedy robiłem większy krok, by się nie potknąć. Kiedy chodziłem do normalnej szkoły, często byłem raczony tego typu „zabawnymi” zaczepkami. Na tyle często, że odruchowo unikałem dziecięcych pułapek i bez mrugnięcia okiem omijałem agresorów. Wiadomym było, że Lucjusz wkurzył się nie na żarty za te podśmiewajki z mojej strony. Regulus, stojący za rogiem i wpatrujący się we mnie świdrującym spojrzeniem, tylko upewnił mnie w tym przekonaniu.
Zatrzymałem się przy nim z miną męczennika. Na prawdę nie miałem już dzisiaj siły na jakieś jego gierki, głupie pytania i kazania. Czy marzenie o ciepłym łóżeczku i głębokim śnie, jest aż tak nieosiągalne do spełnienia? Nie wydaje mi się.
– Zachowałeś się nierozważnie – zaczął dość szybko, co trochę poprawiło mi humor. Znaczyło, że nie będzie mnie trzymał w tym korytarzu wieczność i że będę mógł szybko go spławić, zapewnieniem, że „sobie poradzę”. To było w sumie trochę niepokojące – ta jego troska o mnie.
Znaczy... w pewien sposób się do niej przyzwyczaiłem, bo... Tak. Regulus naprawdę przypominał mi Syriusza i teraz już nie tylko z wyglądu. To oczywiste, że różnili się sposobem wysławiania się, chodzenia i postrzegania świata. Ale poza tym okazywali uczucia w ten sam sposób – albo w ogóle, albo pełną parą. Dodatkowo niczego nie tłumaczyli. Jeśli chcieli się przytulić – tulili się, jeśli chcieli kogoś zabić – zabijali. Bez zbędnych monologów złych bohaterów. To stwarzało wokół nich taką aurę dławiącej władczości, której nie można się sprzeciwić. Irytujące, ale z pewnością działało na płeć przeciwną.
– Poradzę sobie. Jest wiele gorszych demonów od tego siwego szczura – mruknąłem, wyczuwając w swoim głosie ton tłumaczącego się dziecka. Spuściłem wzrok i splotłem dłonie za sobą, kuląc się w sobie pod wpływem ciężkiej ręki, która nagle spoczęła na mojej głowie.
– Jesteś głupi – uroczo, naprawdę. Spojrzałem na niego, zaciskając wargi i zapewne czerwieniąc się ze złości. Tak, Blackowie z całą pewnością byli bezpośrednimi sukinsynami.
Mój morderczy wzrok nie zrobił najwyraźniej na Regulusie żadnego wrażenia, bo po chwili usłyszałem jego dość głośny, mroczny śmiech. Poczułem jak jego ręka w dość ciepły sposób czochra moje włosy.
– Tak, pokazałeś już pazurki, ale teraz uważaj, dobrze? – uśmiechnął się do mnie lekko, a po chwili poczułem jego lekko wilgotne wargi na policzku. Ciepło wpłynęło na moją szyję i twarz, a ja skuliłem się jeszcze bardziej, patrząc jak z wolna, pełen gracji i niewątpliwie niebezpieczny odchodzi w stronę lochów. Czemu ja zawsze muszę się tak cholernie czerwienić?!


Do dormitorium dotarłem już zupełnie wytrącony z równowagi. Byłem pewien, że wyglądałem wyjątkowo żałośnie, bo nie starczało mi sił nawet na trzymanie głowy i rąk na swoim miejscu, co sprowadzało się do tego, że kończyny bezwładnie zwisały mi po dwóch stronach ciała, sylwetka była zgarbiona, a głowa opadła tak, że widziałem tylko trochę podłogi przed sobą i czubki własnych butów. Wrak człowieka.
Bezsilnie opadłem na swoje łóżko, zsuwając buty z nóg. Nie, nie starczy mi sił nawet na rozebranie się. Załamany i zupełnie zrażony do dzisiejszego dnia podciągnąłem się w górę łóżka i opadłem twarzą w poduszkę. Zmarszczyłem brwi i przez chwilę myślałem, że serce wyskoczy mi z piersi. Zaciągnąłem się tym zapachem po raz drugi i nerwowo rozejrzałem się po pokoju, troszkę przypominając pewnie w tamtej chwili przerażonego zająca. Nikogo. A jednak czułem lawendę. Wyraźnie ją czułem. Mój Boże, co ja Ci takiego zrobiłem, że mnie tak karzesz? Jeśli to jest próba, to już dawno ją oblałem. Znowu upadłem twarzą w poduszkę, tym razem wkrótce zasypiając.


Obudziłem się w środku nocy. Tak mi się wydawało, bo światło w pokoju nie paliło się, a w sypialni panowała cisza, przerywana co jakiś czas głośniejszym chrapnięciem Jamesa. Wreszcie mógł się spokojnie wyspać, nie mając przesadnie absorbujących snów, spowodowanych eliminacjami do drużyny. Zazdrościłem mu. Jego problemy to przy moich pikuś.
Nie, to nie było do końca fair. Mięliśmy w końcu zupełnie różną wrażliwość. Ja załamywałem się z byle powodu, on zawsze się uśmiechał, a jedynie gdy coś było dla niego istotne, martwił się i wciąż męczył rozwiązaniem problemu. Właściwie to dla Jamesa nie było chyba zbyt wiele ważnych rzeczy. Może tylko rodzina i przyjaciele, a tak poza tym dobra zabawa. Cieszył się tym oraz rzeczami tak zupełnie nieistotnymi. Kiedyś powinieneś spuścić z tonu, panie Lupin i wziąć z niego przykład.
Nagle usłyszałem coś jeszcze, bardzo blisko. Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z faktu, że ktoś siedzi na moim łóżku. Postarałem się brać normalne, głębokie oddechy, ale stanowczo przeszkadzał mi ten zapach lawendy, który teraz otulił mnie z dwukrotną siłą. Nie otwieraj oczu, Remus, może to coś sobie pójdzie. Tere fere. Zamiast wynieść się z mojego łóżka, istota postanowiła zbliżyć się jeszcze bardziej. I wtedy ją poznałem. Duża dłoń Blacka wczepiła swoje palce w moje włosy i rozpuściła je powoli. Musiał się uśmiechać, byłem tego pewien. Na pewno wyglądał teraz naprawdę pięknie, bo przecież on zawsze w takich momentach świetnie się prezentował. Karygodne.
– Co robisz? – to był William. Usłyszałem jego ciche kroki, wykreślane bez jakiejś konkretnej melodii. Powolne i stawiane zupełnie od niechcenia. Ten krok był dla mnie zagadką, bo nie pasował do niego zupełnie. Trzeba było przyznać, że Will nigdy nigdzie się nie spieszył, ale nie był ignorantem. Był serdeczny, a niechęć z jaką chodził wcale o tym nie świadczyła.
– On jest śliczny, nie? Jest tak zupełnie jak dziewczyna – głos Blacka, przyprawił mnie o zawał, a później wywołał na ramionach gęsią skórkę. Szept, delikatny, niski szept z jakąś dziwną nutą na końcu zdania. Zadrżałem.
William stanął obok łóżka. Pewnie wpatrywał się w Blacka, który wciąż błądził dłonią w moich włosach, pieszcząc kark i skórę za uchem. Nie wytrzymam, jak Boga kocham!
– Traktujesz go jak dziewczynę – to brzmiało wyjątkowo oskarżycielsko. I wtedy dotarło do mnie, że William wcale nie wybaczył do końca Blackowi jego zachowania. Sam już nie wiem. Może po prostu Will przestał go lubić albo zdał sobie sprawę, jaki Syriusz jest naprawdę i wtedy przestało mu pasować kolegowanie się z nim. To brzmiało zimno. Nad wyraz zimno.
Usłyszałem westchnięcie – głośne, lawendowe westchnięcie. Sprężyny materaca zazgrzytały przyjemnie, gdy chłopak wstał z łóżka.
– Wolałbym, żeby był dziewczyną – usłyszałem trzask i byłem niemal pewien, że właśnie moje serce rozpadło się na milion kawałków, rozsypując się po organizmie i raniąc każdy jego najmniejszy skrawek. Czułem jak drżę i nie mogłem nic na to poradzić. W mojej głowie wciąż huczało to straszne zdanie, a ja dopiero po chwili odczytałem jego prawdziwe znaczenie. Chciało mi się płakać i wyć z żalu. Nie wiem, czy chodziło bezpośrednio o Blacka, czy o zranioną dumę, czy o... sam już nie wiem. Ale czułem się, jakby ktoś wymierzał mi baty, w przerwach bijąc mnie po twarzy.
– ...ale kocham go tak mocno, że nie obchodzą mnie szczegóły. Nie zamierzam z niego rezygnować. Nie potrafię.
Musiałem otworzyć oczy. Musiałem zobaczyć, jak to mówił. Musiałem wiedzieć, co on przez to wszystko rozumie. Ciepło niczym czekoladka rozpłynęło się w moim wnętrzu, topiąc odłamki szklanego serca. Był piękny, był tak cholernie piękny, że każdy by mu wtedy uwierzył. To nie było powiedziane tak sobie, by uciszyć, a tak by zmiażdżyć wszystkie wątpliwości i nie pozostawić nadziei.
Zobaczyłem lekki uśmiech na twarzy Williama i serdeczny błysk w oku. Jego dłoń spoczęła na ramieniu Syriusza.
– Tak, jest rzeczywiście najpiękniejszym stworzeniem na świecie – później opuścił dłoń i położył się na swoim łóżku, przykrywając się od niechcenia kołdrą. Spojrzał jeszcze na Blacka, który odprowadził go wzrokiem. Nie, to nie był zwykły wzrok. To był wzrok zbyt wiele mówiący, tak zupełnie obnażony i niepodobny do jego zwykłego spojrzenia pełnego tajemnic. Patrzył z bezsilnością, żalem i skruchą. Jakby krzyczał nim, że zawinił, że krzywdził, że robił głupstwa i żałuje. William to wiedział.
– Dobranoc, Black – odwrócił się na drugi bok.
Zamknąłem oczy, kiedy Syriusz spojrzał na mnie po raz ostatni. Później westchnął po raz wtóry i położył się w łóżku. Nie mógł spać tak, jak ja. Jeszcze długo słyszałem jak wierci się na materacu, oddycha  powolnie. Aż w końcu zasnąłem.

– Dziecinko...


2 komentarze:

  1. To niesamowite jak łatwo idzie Ci opisywanie skomplikowanych uczuć Remusa. Tę jego walkę wewnętrzną, która sprawia, że z każdą chwilą jeszcze bardziej go wielbię. Oczywiście, że chce by byli już parą, ale jednocześnie cieszy mnie, że tak nie jest, ponieważ w życiu nie ma tak łatwo, a widać, że akurat w uczuciach stawiasz na realizm, za co bardzo Cię podziwiam ;)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem czy to realizm i raczej nie ryzykowałabym nazywając Wbrew Grawitacji opowiadaniem realistycznym, ale cieszę się, że ogół ci się podoba.

      Usuń