20. Nie ciągnąć za język

Nie spałem od czwartej nad ranem. Po tych snach nie mogłem. Inaczej popadłbym w szaleństwo. A przecież naprawdę próbowałem nie dać się wystraszyć.
Jednak to nie było takie proste. Na początku opanowała mnie cisza, ale chwilę później standardowy (a tak naprawdę za każdym razem inny) sen powrócił i wymęczył mnie już zupełnie. Jakie było moje zdziwienie, kiedy odwracając się do swojego urojonego partnera, zobaczyłem go tym razem w całej krasie, bez żadnych uników, czy cieni. To mną tak wstrząsnęło, że niemal od razu się obudziłem. Później próbowałem zasnąć znów, jednak sen powrócił. I jeszcze raz. I jeszcze. Moje nerwy tego nie wytrzymywały, więc postanowiłem zasłonić kotary swojego łóżka i poczytać książkę o Obronie przed Czarną Magią, którą miałem zająć się już wcześniej. To także jednak mi nie wychodziło, bo co chwila łapałem nerwowo zasłonę i odruchowo ją uchylałem. Dopiero za którymś razem zdałem sobie sprawę z faktu, że robię to po to, by na niego popatrzeć. To sprawiło, że mój żołądek zakręcił się jak bęben pralki.
Tak więc noc spędziłem na udawaniu, że się kulturalnie dokształcam, a tak naprawdę podglądając Blacka.
Brzmiało jeszcze gorzej, niż wyglądało w rzeczywistości.
O szóstej nie mogłem już wytrzymać, więc wstałem, starając zachowywać się jak najmożliwiej cicho (jeszcze tego mi brakowało, żeby Black się obudził i wpatrzył we mnie te swoje zaspane, cholerne oczka) i zabrałem z walizki czyste ubranie. Stojąc pod prysznicem, stwierdziłem, że pomoże mi odrobina świeżego powietrza.


Słońce wyglądało nieśmiało zza chmur, a ja czułem na ciele przyjemny chłodek. Nareszcie. Przez całą noc było mi tak niemiłosiernie gorąco, że miałem wrażenie, że gotuję się we własnym pocie. Teraz to całkowicie odeszło, a ja mogłem odetchnąć pełną piersią. Postanowiłem przejść się wzdłuż jeziora.
Nie wiedziałem, co zrobić ze swoimi dziwnymi, całkiem logiczno – nielogicznymi zapędami. Jedno jest pewne, tak się żyć nie da. Potrząsnąłem głową, odpędzając od siebie te idiotyczne myśli. Tak, Remus, odkryłeś Amerykę. Bo przecież, po co myśleć nad rozwiązaniem problemu, kiedy można pogrążyć się w cholernej rozpaczy?
Słońce oświetlało ciepłym strumieniem mury szkoły. Światło wesoło skakało po szarych cegłach, ochlapując swoim blaskiem dach, ściekając po oknach. Czasem zdarzało mi się patrzeć o wschodzie na Hogwart i bez wątpienia, był to niesamowicie miły widok. W tym obrazku było coś bezpiecznego i przytulnego, co sprawiało, że czułem się nad wyraz dobrze. Otuliłem się szatą, przystając. Spojrzałem krótko na iskrzącą się taflę wody i westchnąłem.
To bez sensu. Nie wiem, co robić w takich sytuacjach. Gdyby ktoś dał mi jakąś podpowiedź, kilka wariantów, z których choć jeden byłby prawidłowy. Niestety z oczywistych powodów (wstydu), nie zamierzałem nikogo wtajemniczać w mój nie cierpiący zwłoki problem. Oczywiście niczym mistrz krętactwa, mogłem uknuć jakiś szatański plan, by dowiedzieć się zupełnie przez przypadek i bez zdradzania się, jak powinienem się zachować. Jednak wymagało to zwrócenia się do osoby, która albo nie zadaje zbędnych pytań, albo doskonale domyśla się moich cierpień. Wybrałem to drugie.


Posiedziałem na zewnątrz chyba dość długo, bo do Wielkiej Sali odprowadził mnie tłumek wygłodniałych szóstoklasistów. Wszyscy wiedzą, że szóstoklasiści jedzą śniadania w ostatniej chwili i są raczej dość powolnymi istotami. Nauczeni doświadczeniem, że nic im z lekcji i tak nie ucieknie, jeszcze nie dość wystraszeni SUMami. Postanowiłem więc szybko coś zjeść, żeby żołądek nie męczył mnie na lekcjach i jak najszybciej popędzić na Transmutację. Właściwie istniała jednak mała szansa, że będę odczuwał głód. Jak się martwię potrafię zapominać o spaniu, piciu, jedzeniu i paru innych istotnych czynnościach ( oddychaniu? ). Wyjątkiem od reguły nie-jedzenia jest czekolada, której za to zjadam rekordowe ilości. Najlepsza na smutki i nadszarpnięte nerwy.
Po krótkim maratonie do dormitorium, z którego zabrałem podręczniki i pergamin, dotarłem do klasy, zdążając w ostatniej chwili. Usiadłem obok Petera, który nieskutecznie próbował zetrzeć z szaty plamę z atramentu. Uśmiechnął się do mnie lekko, niemo prosząc o pomoc. Odwzajemniłem grymas i machnąłem różdżką, mrucząc zaklęcie. Plama zniknęła, a chłopak wypuścił powietrze z płuc z wyraźną ulgą. Usiadł prosto i zajrzał w notatki, na których widniały równe litery, wykreślone kobiecą ręką. Poznałem pismo Lily. Ukradkiem zerknąłem na minę Petera, który błądził rozbieganym wzrokiem po kartce.
Zawsze był nerwowy. Chłopaki czasem się z niego śmiali, bo na najmniejszy szmer odpowiadał wielkim krzykiem i przerażeniem. Nie podzielałem ich entuzjazmu, mimo że zachowanie Petera było niekiedy zabawne. W sumie jakoś nigdy nie zaciekawiło mnie, skąd u niego taki stan. Ja nie byłem zbyt rozrywkowym facetem, ale on wciąż chodził sztywny jak szczota i napięty jak struna.
– Przepraszam, że wczoraj ci nie pomogłem. Miałem naprawdę kiepski dzień – i nadal mam. Jednak odrzuciłem prędko tę myśl, skupiając się na jego reakcji. Spojrzał na mnie nieśmiało, spomiędzy przydługiej grzywki i pokręcił lekko głową, zawstydzony.
– Nic się nie stało. Lily wszystko mi wytłumaczyła i pokazała mi, jak najszybciej się czegoś nauczyć. Była bardzo cierpliwa – nawet totalny idiota zobaczyłby te ciepłe światełka w jego spojrzeniu. W tonie jego głosu wyczułem łagodność i łatwo zauważalny podziw. Wcale się mu nie dziwiłem. Lily naprawdę była niesamowita. Zerknąłem na nią i uśmiechnąłem się lekko.
Włosy związała dziś w niechlujny koczek z którego wywijały się zakręcone loki. Wpatrywała się w profesor McGonagall, łaskocząc się końcem pióra w brodę. Jej różowe usta były zaciśnięte, a brwi ściągnięte przez ciągłe skupienie. Z rękawa szaty wystawał cytrynowo żółty sweterek.
– Co ty na wspólne odrabianie lekcji? Wiem, że to niezbyt kusząca propozycja, ale... – zająknąłem się i wpatrzyłem w Petera, unosząc wysoko brwi. Chyba wzrok płatał mi figle, bo jego szata, przybrała nagle kolor prawdziwie świńskiego różu. Odsunąłem się gwałtownie, wgapiając się w niego oniemiały. Wkrótce usłyszałem zaskoczone okrzyki wokoło, więc rozejrzałem się po sali. Szaty uczniów mieniły się kolorami tęczy. Pani profesor rozglądała się nieporadnie, będąc tak samo zaskoczoną, jak uczniowie. Wciągnąłem szybko powietrze w płuca i odwróciłem się do rechocącego cicho Jamesa. Jego strój był tak intensywnie żółty, że z wrażenia zamrugałem kilkukrotnie.
To było przecież oczywiste! Poczułem, że nie utrzymam nerwów na wodzy. Co ja wygaduję? Te cholerne dwa rumaki zwiały, zostawiając karocę, a w środku mnie – małą księżniczkę, która ma ochotę powyrywać komuś kończyny. Zacisnąłem dłonie na krześle, jednak nie zdołałem czegokolwiek z siebie wywarczeć, bo profesor McGonagall odezwała się.
– Co tu się, na Merlina, dzieje?! To jakiś żart?! – minę miała nietęgą, usta ściągnięte, a oczy zmrużone w geście pełnej gotowości na znalezienie sprawcy. – Panie Lupin, dlaczego pana szata wygląda normalnie?!
Drgnąłem nagle, oglądając się uważnie z niemałym przestrachem. Mój umysł powoli łączył koniec z końcem.
– Ja nie... nie uprałem jej? – dopiero po chwili dotarło do mnie, że powiedziałem trochę za wiele. Miałem ochotę uderzyć się w głowę, ale postanowiłem nie pogarszać sytuacji.
Oczy pani profesor zalśniły groźnie, sylwetka wyprostowała się, a na twarz wróciła znowu sroga, ale spokojna maska.
– Nie myślcie, że moją lekcję da się przerwać taką błahostką – jej głos był przesączony jadem i byłem niemal pewien, że zada nam naprawdę długą pracę domową.


– Więc co z tymi lekcjami? Pomożesz mi? –  Peter patrzył spanikowany na zanotowane zdania, wyglądając jakby właśnie wysiadł z wyjątkowo zakręconej karuzeli. Bez namysłu zgodziłem się. Spojrzałem w stronę biurka. Ten wzrok mnie tak zmroził, że w pierwszej chwili sądziłem, że zmieniłem się w wielki lodowy posąg i już wkrótce postawią mnie sobie na środku fontanny. Jednak, gdy pani profesor przywołała mnie do siebie twardym, nieustępliwym głosem, okazało się, że mogę przebierać nogami jak skrzat między garnkami złota.
Podszedłem do jej biurka, kuląc się lekko w oczekiwaniu. Ona jednak zajmowała się kreśleniem czegoś na pergaminie i moje przeczucie mówiło mi, że czeka aż sala opustoszeje, żeby poddać mnie torturom. Bardzo wyszukanym i wyjątkowo brutalnym torturom.
– Panie Lupin, proszę za mną do gabinetu – kobieta podniosła się dumnie prostując sylwetkę i przeszła obok mnie zmierzając do wąskich drzwi z lewej strony sali. Nabrałem powietrza w płuca i zacząłem zastanawiać się, jak wytłumaczyć pani profesor, że ja nie mam z tym nic wspólnego i jednocześnie nie znam sprawcy psikusa. Pokręciłem lekko głową. Że też ja muszę ich osłaniać! Czy ja naprawdę wyglądam jak ich prywatny ochroniarz? Szczerze wątpię. Raczej jak zmaltretowana dziewka, która zawsze pojawia się w nieodpowiednim miejscu, o złym czasie. Przewróciłem oczami, jednak chwilę po tym zamarłem znowu jak spetryfikowany, bo profesor McGonagall weszła do swojego gabinetu i usiadła przy biurku, kładąc na nim papiery, które trzymała w ręce.
W tym pokoju byłem tylko kilka razy, jednak dobrze go zapamiętałem. Wysokie ściany były pokryte bordową farbą, której kolor został dokładnie wybrany tak, by nie czynił z pokoju ciemnej nory, a ciepłą komnatę, odbijającą promienie słoneczne. Na murach wisiało wiele obrazów znanych czarodziei, parę zdjęć oprawionych w ciężkie ramki, w rogu dyndała nawet zawieszona na gwoździu mała flaga w barwach Gryffindoru, z któregoś z meczy Quidditcha. W pomieszczeniu nie było wiele mebli. Jedynie biurko, z pewnością wygodny fotel, nieduża kanapa, stoliczek, przy którym pani profesor zapewne popijała herbatę w przerwie od zajęć, spora szafka, w której piętrzyły się dokumenty oraz duży regał z książkami. Zasłony wiszące w oknach miały odcień całkiem podobny do koloru ścian, u dołu majtały się złote frędzle.
Ten pokój zawsze dodawał mi pewności siebie. Świadczył przede wszystkim o tym, że Minerwa McGonagall była naprawdę oddana domowi, nad którym sprawowała pieczę i że mimo iż bywała surowa i nieustępliwa, czuła niewątpliwą sympatię do swoich podopiecznych.
Usiadłem w fotelu przed biurkiem i nieśmiało spojrzałem na swoją nauczycielkę, która patrzyła mi prosto w oczy z czujnością, próbując wyczytać coś z mojej miny. W końcu zdecydowała się chyba uderzyć, bo splotła dłonie na blacie biurka i przechyliła lekko głowę, patrząc na mnie znad swoich okularów.
– Panie Lupin, dobrze wiem, że pan tego nie zrobił i że pan kogoś kryje.
Westchnąłem lekko, wiedząc że jakikolwiek opór jest bezskuteczny. Ile jest osób, które od paru, ładnych lat próbują sterroryzować Hogwart? Złapałem się za kark i przesunąłem po nim dłonią kilkakrotnie. Oparłem się wygodnie i spojrzałem na nią, nie wiedząc od czego zacząć.
– Pani profesor, na prawdę jestem tak samo zaskoczony, jak pani.
– W to nie wątpię – obruszyła się i wbiła we mnie natarczywy wzrok. – Rzadko kiedy pan Black, Potter, Pettigrew i Reagan wtajemniczają pana w swoje plany, ale jakimś dziwnym trafem zawsze pan wie, kiedy coś się dzieje.
Zadrżałem pod wpływem jej krótkiego, jednak nad wyraz jadowitego spojrzenia. Kobieta przymknęła oczy, po czym także skorzystała z oparcia swojego fotela. Pomyślałem, że nie tylko ja miałem dzisiaj ciężką noc i odbiegłem od niej wzrokiem.
– Sam nie wiem. Mam kiepskie wyczucie czasu.
– O tak, panie Lupin, z pewnością. Proszę mi tylko powiedzieć, czemu pan to znosi?
Drgnąłem lekko, patrząc na nią z ukosa. Jej głos zmienił się teraz z wyniosłego i chłodnego na całkiem normalny. To był etap, w którym mogłem mieć pewność, że to co tu powiem, zostanie między nami. Nieraz tak rozmawialiśmy i miałem wrażenie, że pani profesor wolała nie zachowywać się jak podstarzała, zrzędliwa baba.
Zagryzłem lekko wargę i odwróciłem się w jej stronę, poprawiając się na siedzeniu. Chwilę w pokoju panowała cisza, którą przerwałem, spuszczając wzrok.
– To moi przyjaciele, proszę pani. Są jak moja druga rodzina. Może i nie są idealni, często przesadzają, a niektóre ich zaczepki wcale nie są miłe. Ale wiem, że tak jak oni są dla mnie ważni, tak ja jestem ważny dla nich. Naprawdę się mną opiekują i jestem pewien, że będą stali za mną, co bym nie zrobił. Choćbym mówił, jak bardzo są okropni i tak to nie zmieni tego, co w głębi siebie myślę – podniosłem na nią wzrok i zobaczyłem delikatny uśmiech wpełzający jej na twarz. Pokiwała głową i zamknęła oczy na chwilę. To jej pasowało. Znacznie bardziej niż srogie spojrzenia.
– Cieszę się, Remus. Znalazłeś sobie naprawdę wspaniałych przyjaciół.
Podskoczyłem, kiedy usłyszałem za sobą głośny huk. Razem z panią profesor, wyjrzeliśmy zza mojego fotela, patrząc na drzwi. Drgnąłem widząc zdyszanych Huncwotów, który patrzyli na nas i najwyraźniej ze sporym opóźnieniem zdawali sobie sprawę, że wtargnęli bez pukania do gabinetu nauczyciela. Niezręczna cisza trwała jednak przez kilka pierwszych sekund, bo zaraz Syriusz zrobił krok na przód. W jego oczach błyszczały płomienie, głos był wyraźny, względnie spokojny, ale i dobitny.
– To my, proszę pani. Remus nie miał z tym nic wspólnego.
Zaraz wszyscy wyprostowali się i kiwnęli głowami z zaciętymi minami.
– Próbował nas powstrzymać, przecież wie pani, że to dobry dzieciak – Williamowi wreszcie udało się rozluźnić dłonie, ściśnięte w pięści. Jego włosy były rozsypane na ramionach, klatce piersiowej i plecach. Musieli tu biec.
– Pan Lupin wszystko mi już wyjaśnił, chłopcy – pani profesor wstała, prostując się dostojnie. W kąciku jej ust błąkał się ciepły uśmiech. – Odbieram Gryffindorowi pięćdziesiąt punktów i nakładam na całą piątkę szlaban.


– Pięćdziesiąt punktów?!
– Nie masz na co narzekać, James. Na jej miejscu odebrałbym każdemu z was po pięćdziesiąt punktów, przełożył przez kolano i tak sprał wam du...
– Mówisz? – pod wpływem głosu Blacka na moje ciało znów wpełzło jakieś mackowate stworzenie i kilkukrotnie przydzwoniło mi mokrym odnóżem w twarz. Spojrzałem na Syriusza, który szedł tuż obok mnie, uśmiechając się zagadkowo. Że też nigdy nie można nic wyczytać ze wzroku tego dewianta! Jego szata miała mocno krwisty kolor... Chwila, chwila! Jak brzmiał ten wierszyk?!
– N-no... mówię – zacząłem się jąkać, jednak wkrótce dałem sobie mentalnego kopa. – Zdarza mi się mówić, Black. To może nawet lepsze od szczekania, które tak namiętnie uprawiasz.
Z jednej strony była to niesamowicie trafna uwaga, z czego zdałem sobie sprawę dopiero chwilę później. Jednak następnie stwierdziłem, że zamknąłem ją w niewłaściwych słowach, na których wspomnienie na policzki wpełzł mi rumieniec. Chłopak zaśmiał się wdzięcznie, a stworzenie zacisnęło macki na moim brzuchu, przypominając mi o śniadaniu, które zjadłem.
– Co wam odbiło?! Nie... właściwie, ja nie powinienem już o to pytać – złapałem się za głowę, która nagle zabolała mnie mocno. – Chodźmy na to zielarstwo, bo zaraz mnie coś trafi.
Poczułem ciepłe dłonie, złożone na moich piersiach i łaskotanie w uchu. Białe włosy opadły mi z ramienia, a woda kolońska Willa dotarła do moich nozdrzy. Chłopak uśmiechał się szeroko, przyglądając się mi.
– Mówiłem ci już, Remi, za bardzo się martwisz. To tylko trochę punktów i jeden wieczór na pomocy staremu Filchowi w doborowym towarzystwie – jego szata miała kolor dojrzałej śliwki.


Siedziałem przy boku Lily i jej przyjaciółek na Wielkiej Sali podczas kolacji. Od dobrych dziesięciu minut trajkotały o kawale, jaki wykręcili Huncwoci. Zresztą każdy o tym mówił, jak zwykle. Westchnąłem, grzebiąc w swoim talerzu z galaretką. Właściwie to nie lubiłem galaretki, zwłaszcza cytrynowej, więc zastanawiałem się, co mnie skłoniło do sięgnięcia po nią. Wepchnąłem sobie kolejną łyżkę tego świństwa do ust, kontemplując jej smak. Tak samo obrzydliwa, jak zwykle.
Całe lekcje rozmyślałem nad tym, co udało mi się wydusić przy pani profesor. To wszystko tak jakoś wyszło ze mnie bez większej pomocy i po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że każde moje słowo było prawdziwe. Bo w końcu ja zawsze wszystko demonizuję, zamiast rozmyślać nad pozytywnymi aspektami. Jestem zupełnie toksyczną osobą, skoro myśląc o przyjaciołach, wciąż wytykam im błędy. Zresztą co to za błędy – wygłupy i radość z niewielkich rzeczy, to nie głupoty. Stwierdziłem też, że co jakiś czas dochodzę do tych wniosków, ale chwilę później znowu głoszę nieszczere, złe emocje. W tym momencie nie potrafiłem wytrzymać ze swoją hipokryzją.
– Remus, czego użyliście do pofarbowania szat? – Lily wyrwała mnie z zamyślenia, wpatrując we mnie swoje ogromne, zielone oczy. Odpowiedziałem jej krzywym uśmiechem.
– Nie „wy”, Lily, błagam – odwróciłem twarz i znowu zacząłem maltretować Bogu winną galaretę. – Proszku Tęczowego. To prosta receptura, na dodatek można ją szybko zredukować czarem.
– Remi, jesteś strasznie markotny. Wściekasz się, bo zawsze dowiadujesz się ostatni? – dziewczyna wsunęła dłoń w moje włosy od spodu, przesuwając równo obciętymi paznokciami po moim karku. Przymknąłem lekko powieki. Taki dotyk stanowczo rozluźnia.
– Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. Znowu wyszło na to, że jestem winny.
– A nie byłeś? Przecież nie poinformowałeś nauczycieli – kątem zobaczyłem, jak dziewczyna uśmiecha się lekko. – Wiesz, że zawsze jestem po twojej stronie.
Westchnąłem i dałem obdarować się słodkim pocałunkiem w policzek. Zerknąłem na nią z sympatią i spojrzałem w kierunku chłopaków siedzących dwa metry dalej, po drugiej stronie stołu. Drgnąłem, wpatrzony w Syriusza. Minę miał skupioną, szyję skulił, oczy błyskały mu groźnie, kiedy przyglądał się nam. Jego warknięcie wystraszyło pierwszorocznego, który z wrażenia upuścił widelec. W mgnieniu oka odwróciłem wzrok. Odruchowo objąłem ramieniem biodro Lily, która odwzajemniła mój gest, znowu pogrążając się w rozmowie z Dorcas i Ann. Zerknąłem na Syriusza po raz kolejny i zacisnąłem zęby, żeby nie parsknąć śmiechem. Prawdziwy pies ogrodnika.


Wieczorem uporałem się z negatywnymi emocjami i już zupełnie pogodzony z karą, stawiłem się na miejscu zbiórki na szlaban – hol zaraz przy głównym wejściu do Hogwartu. James podziwiał pomieszczenie, które zapewne widział nieskończoną ilość razy o tej porze i jeszcze później. Zawsze znajdował pretekst, by zachwycać się tą samą rzeczą na nowo. Reszta Huncwotów jeszcze nie przybyła na miejsce.
– Wiesz, Remus, tu jest znacznie straszniej, jak wszystkie pochodnie są pogaszone. No wiesz, jak co jakiś czas tędy przechodziliśmy z chłopakami, to musieliśmy nieźle uważać, żeby nie dać się zaskoczyć jakiemuś duchowi. Peter by chyba zemdlał – zaśmiał się lekko, ściskając mocniej moją dłoń. Tak, znowu ją trzymał. Przypuszczałem, że nie robił tego specjalnie, a raczej odruchowo. Zazdroszczę mu tej otwartości. Pokiwałem lekko głową i spojrzałem na niego w momencie, kiedy także na mnie popatrzył. Uniósł jedną brew.
– Ty wcale nie wyglądasz tak bardzo jak dziewczyna – mruknął, a ja w mgnieniu oka zechciałem zapaść się pod ziemię. Niech szlag weźmie tę jego bezpośredniość!
– Owszem, wygląda.
Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, czy aby na pewno się nie przesłyszałem. Obejrzałem się za siebie i nie miałem już wątpliwości. Ciemnym korytarzem szedł ku nam Regulus. W kącikach jego ust błąkał się wredny uśmieszek. Włosy jak zwykle pozostawił rozpuszczone. Miał na sobie długi czarny płaszcz, w którym widziałem go już kilka razy. „Ciekawe jaki kolor miała jego szata”, przemknęło mi przez głowę, ale zaraz się opamiętałem.
– Co ty tu robisz?
– Grzeczniej, Lupin – Ślizgon stuknął mnie palcem wskazującym w czoło, drugą ręką biorąc się pod bok. Uniósł jedną brew, nie rezygnując jednak z coraz bardziej złośliwego uśmiechu. Zacisnąłem dłonie w pięści, poirytowany i jednocześnie trochę osłabiony wspomnieniem z naszego ostatniego spotkania. Blackowie stanowczo źle na mnie działali. Zanim jednak zdołałem odepchnąć od siebie jego rękę, ktoś mnie w tym wyręczył.
– Remi jest nietykalny, panie Ślizgonie – James splótł ręce na piersi i wystawił język do skonsternowanego Blacka. Uniosłem brwi, chwilę później wybuchając śmiechem. Ukryłem usta za dłonią, pochylając się lekko i wcale nie chcąc opamiętywać się w tym momencie. O tak, towarzystwo Jamesa stanowczo ułatwi mi kontakt z Blackiem.
Regulus wreszcie się ocknął i przybrał swój zwykły wyraz twarzy, obrazujący chłód i nieprzystępność. Już chciał coś powiedzieć, jednak zamilkł w chwili, kiedy ktoś złapał moje ramię, pociągając mnie w tył i przyciskając do swojego ciała.
Uniosłem wzrok, lecz wcale nie musiałem tego robić, bo niewiele osób jest tak zaborczych i niewiele jest tak stanowczych. Niewiele jest tak pachnących...
Oczy Syriusza lśniły tym razem przecinane groźnymi błyskawicami, miotanymi w brata. Usta miał zaciśnięte z poważnym wyrazem twarzy, który powoli miękł. Wredny uśmiech numer pięć mięli identyczny. Miał na sobie białą koszulkę, swoją skórzaną kurtkę i obrożę z ćwiekami jak u psa. W uchu błyskały liczne kolczyki. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Był stanowczo za blisko, kiedy dotykał swoim torsem moich pleców i gładził moje włosy dłonią.
– A ty tu po co? – powiedział to zaczepnie, niemal podśmiewając się pod nosem.
– Obawiam się, że nie twój zasmarkany interes, braciszku – Regulus krótko wskazał Syriusza, nie wiadomo skąd w jego ręce pojawiła się różdżka. Uniosłem brwi zaskoczony i jednocześnie niepewny, czy ta rozmowa skończy się w spokojny i cywilizowany sposób.
Uniosłem dłonie, jednocześnie z ulgą odsuwając się od jednego Blacka, na nieszczęście, ku drugiemu.
– Nie wymachuj tak tym drewnem. Obaj odłóżcie zabawki – przenosiłem wzrok z jednego brata na drugiego, jednak obaj wpatrywali się w siebie z uśmieszkami, zaciskając palce na różdżkach.
– Chciałbyś zobaczyć gwiazdy, Syriusz?
– Myślę, że to ty powinieneś przyjrzeć się im z bliska.
– Jedyne, czemu chcę się teraz przyjrzeć jest twoja obita mordka.
– Chętnie poślę cię do Skrzydła Szpitalnego, żebyś mógł snuć swoje fantazje w spokoju.
Oni nie rozmawiali. Oni warczeli, a każde kolejne zdanie było mniej zrozumiałe od poprzedniego. Nerwowo spoglądałem to na jednego, to na drugiego, czując jak atmosfera gęstnieje. Krótko zerknąłem w stronę Williama, który jednak wydawał się świetnie bawić, jak James i Peter. Zacisnąłem wargi, mrużąc oczy i bez zastanowienia wyrwałem im różdżki z dłoni.
– Głupi Blackowie – doszczekałem do ich dialogu i wpakowałem kijki do kieszeni. Obaj obruszyli się, wyciągając ku mnie ręce i widząc każdy reakcję drugiego, znowu zaczęli toczyć walkę na spojrzenia.
– Wredne dzieciaki. Tylko sprawiają kłopoty – od kamiennych murów odbił się nieprzyjemny, chrapliwy głos woźnego, który szedł ku nam z bocznego korytarza, mrucząc pod nosem przekleństwa. – Za moich czasów nikt nie mógł pozwolić sobie na takie zachowanie! Mięliśmy na to własne sposoby... przykuwano delikwenta do ściany... gorące węgle... błagał o litość...
Sam nie wiem, czy chciałem go słyszeć. Wszyscy wyprostowaliśmy się, kiedy do nas podszedł. Nie było tajemnicą, że w szkole chyba nikt nie darzył Filcha sympatią, co było jednocześnie przykre i oczywiste. Jego zrzędliwość jest wszechobecna i chyba wrodzona, a wygląd tylko dopełnia czary. Wzrok jakim nas wszystkich uraczył nie był powszechnie uznawany za zbyt miły. Zakaszlał mocno w brudną dłoń i przyjrzał się nam jednym okiem. Przy jego nodze stała puchata, ruda kotka – Gorgia – która wpatrywała swoje orzechowe ślepia w Huncwotów, pofukując co chwilę. Wciąż nie mogła im wybaczyć paru niewinnych psikusów z pierwszego roku.
– Wy pilnujecie korytarza na siódmym piętrze – Filch wskazał paluchem na Williama i Petera, którzy drgnęli z wyraźnym obrzydzeniem, w przypadku Petera – przestrachem, patrząc na jego poobgryzane paznokcie, po czym spojrzeli na siebie. – A wy na czwarte piętro – teraz wybrani zostali Syriusz i James.
Nagle starszy Black drgnął i zacisnął pięści.
– Wolałbym...
– Nic mnie to nie obchodzi! Gdybym tylko mógł... – tego pomruku nie dosłyszałem. Zerknąłem na Syriusza, który w myślach srogo mścił się na Filchu.
– Wy idziecie do lochów.
Poczułem jak dłoń Regulusa powoli opada na moje ramię. Nie wiem, dlaczego przez myśl przeleciały mi słowa woźnego o „przypinaniu do murów”. Zadrżałem lekko i splotłem ręce na piersi.
– Tylko się nie obijać! Jeśli któryś z tych smarkaczy opuści dormitorium, będziecie mięli problemy! Rozdzieranie na strzępy... płaty skóry... zmyć krew ze ścian... – za Filchem rozległo się głośne kaszlnięcie. Wymieniliśmy spojrzenia.
– Zabieraj tę łapę, junior – wycedził Syriusz z niemałą dozą złości. Regulus tylko spojrzał na niego bez zainteresowania i popchnął mnie w stronę lochów. Odwróciłem lekko głowę, patrząc jeszcze na jego minę i zszedłem po ciemnych schodach oświetlonych tylko jedną pochodnią. Regulus zatrzymał się przy niej. Nie słysząc za sobą jego kroków, także przystanąłem. Wpatrywał się we mnie, a jego oczy błyskały zimno, mimo ognia, który powinien się od nich odbijać. Wyciągał ku mnie rękę.
– Różdżka – niesamowite, że jednemu słowu można nadać taką twardości i nieustępliwość. Właściwie to Blackowie mnie zaskakiwali. Nigdy nie słyszałem takiej dykcji. Kiwnąłem głową i z pewną dozą niepewności wyciągnąłem z kieszeni jego różdżkę. Złapał ją i nie spiesząc się machnął dłonią, mruknął coś pod nosem i zgasił pochodnię. Gdyby to, co robił nie było naszym obowiązkiem tego wieczoru, pewnie uciekłbym ze strachu.
Chwilę nic. Staliśmy w niemal całkowitej ciemności przeganianej przez kolejne światła, biegnące wzdłuż korytarza za mną. Po ciele przeszedł mi dreszcz, kiedy Regulus zwrócił na mnie swoje oczy. Odwróciłem się na pięcie, starając się nadać swojemu krokowi naturalną sprężystość. Nic z tego, pewnie wyglądałem jak sztywny badyl.
Zrobiliśmy krótki przemarsz po korytarzu, by zgasić wszystkie pochodnie i zatrzymaliśmy się mniej więcej w jego połowie tuż przy krótkiej ławie wykonanej z ciemnego drewna i dużym obrazie Salazara Slytherina. Nigdy nie lubiłem na niego patrzeć. Jego smukła, blada twarz była co prawda przystojna, ale stanowczo niepokojąca. Niemal białe włosy czarodzieja spływały po jego plecach, zielone oczy lśniły jakąś niebezpieczną intensywnością. W dolnym rogu obrazu było widać laskę zakończoną srebrną głową węża, rozdziawiającego swoją poszczę i ukazującego jadowite kły. Kiedy przechodziłem tędy czasami, odruchowo przyspieszałem, mijając ten obraz.
Black usiadł na ławie i schował różdżkę w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Poczułem na sobie jego ciężki wzrok, więc nadal udawałem, że obraz niezwykle mnie interesuje. Jednak wpatrywanie się w założyciela domu Ślizgonów przez kwadrans mogłoby uchodzić za dewiację, więc wkrótce oparłem się o ścianę naprzeciw ławy i schowałem dłonie za sobą. Ta cisza była wyjątkowo uciążliwa.
– Czemu tu jesteś? – mruknąłem, nie mogąc wymyślić niczego lepszego. Regulus poprawił się na ławie i splótł ręce na piersi.
– To przez tego psa od Mugoloznastwa. Zawsze wiedziałem, że łże nam w żywe oczy, a jak już jego pieprzona szata zmieniła kolor, nie miałem co do tego wątpliwości. Niewychowany, niegodny mieszaniec – to był syk węża. Kobry królewskiej! Zatrząsłem się lekko, wyjątkowo nie ciesząc się, że siedzę w ciemnym korytarzu ze wściekłym Blackiem. Postanowiłem śledzić światełko, wyczarowane przez niego, aż ten się uspokoi.
– Sam więc widzisz, że jestem tu tylko przez was.
Uniosłem brew i zwróciłem na niego swój wzrok. Patrzył na mnie bez cienia zaangażowania, z niebywałą pychą, jak obrażony pudelek. Zazgrzytałem zębami. I szlag trafił dyplomację.
– Więc to nie dlatego, że za punkt honoru postawiłeś sobie uświadomić go, jakim brakiem szacunku go darzysz? – widząc jego kpiący uśmiech, zacisnąłem pięści, pochylając się trochę w jego kierunku, gotowy do ataku. – Cholerny arystokrata.
Przymknął oczy i uśmiechnął się lekko. Wydało mi się, że moja obelga sprawiła mu przyjemność, co bardziej mnie tylko zirytowało. Zacisnąłem wargi, czekając aż się ruszy. Nie spieszyło mu się.
– Jesteś naprawdę głupiutki – jego oczy nagle się otworzyły. Podniósł się i znowu przypomniałem sobie o Zasadzie Wysokości Czystokrwistych. – Nawet jak kogoś obrażasz, sprawiasz wrażenie zupełnego dziecka.
– Nie interesuje mnie twoje zdanie, Ślizgonie – odwróciłem twarz, nie chcąc patrzeć na jego dumną, martwą w swoim spokoju postać. Usłyszałem ciche westchnięcie i szelest skórzanego płaszcza.
– Zauważyłem, że nie słuchasz moich rad – uderzył nagle dłonią w mur tuż obok mojej twarzy. Podskoczyłem przerażony i spojrzałem na niego, nie mogąc powstrzymać nagłego warknięcia. Czasem mi się ono zdarzało, gdy zbliżał się termin przemiany. To był wyjątkowo głupi odruch, którego nienawidziłem. Poczułem jak ze wstydu drży mi warga. Regulus jednak wydawał się tego nie zauważać, bo wciąż wpatrywał się we mnie twardo.
– Zostaw go, wybij mu siebie z głowy. To i tak prędzej, czy później się stanie.
– Co cię to tak obchodzi?! – zadrżałem ze złości, wpatrując się odważnie spode łba w te jego ciemne oczy, pełne mrocznych wód oceanu. Westchnął.
– Po prostu cię lubię, więc daj sobie spokój – odsunął się ode mnie i znowu spoczął na topornej ławie, straciwszy najwyraźniej mną zainteresowanie. Uniosłem brwi, nie będąc przygotowanym na taki zwrot akcji. Nie słyszałem zbyt często tego tonu, który był pozbawiony wyniosłości i złośliwej nuty. Co prawda powiedział to tak, jakby się tego wstydził, ze zrezygnowaniem i jednocześnie zniecierpliwieniem, ale i tak stanowiło to miłą odmianę. Przyglądałem się mu przez dobre kilka minut, zanim zdecydowałem się obok niego usiąść. Wpatrzyłem się w swoje buty i onieśmielony trochę, zacząłem pocierać dłonią o dłoń.
Nie wiem, czy na mnie zerkał. Nie, nie mógł zerkać, bo Blackowie nigdy nie zerkali. Serwowali zawsze długie, tajemnicze spojrzenia, których szybko się nie zapominało. Tym wzrokiem powoli przewiercali się przez skórę, krew, kości, aż do duszy. Oceniali człowieka, stwierdzali, czy jest godzien uwagi, zazwyczaj stwierdzali, że nie trzeba zaszczycać go kolejnymi spojrzeniami. W efekcie konfundowali przeciwnika bez użycia różdżki.
– Zawsze tak robisz, jak się denerwujesz? – spojrzałem na swoje dłonie, po czym oparłem je o swoje kolana.
– Raczej nie – wzruszyłem ramionami i spojrzałem na Regulusa z ukosa. Zadrżałem, kiedy okazało się, że jest pochylony w moim kierunku. Mój wzrok spoczął na jego torsie, który zobaczyłem przez kilka niezapiętych guzików koszuli i niefortunną pozę. Stwierdziłem, że wszyscy w Hogwarcie trzymają formę, tylko ja prezentuję się przy nich jak źdźbło trawy na wietrze, ewentualnie wgnieciony kawałek blachy.
– Na co się tak gapisz, Lupin? – mówił to lekko ściszonym głosem, kusząc mnie do spojrzenia na swoje usta. Starałem się nabrać powietrza, co z pewnością usłyszał.
– Na... na nic, zupełnie – odsunąłem się od niego powoli, kiedy jeszcze trochę przechylił głowę ku mnie. Spojrzałem na niego z cieniem paniki w oczach, zapewne cały czerwony od emocji, jakie mną targały.
Zobaczyłem, że się uśmiecha, przesuwając kilkukrotnie wzrokiem po mojej twarzy. O nie, takiego wzroku nie chciałem u niego widzieć, zwłaszcza jeśli planowałem nie unosić się bardziej. Jedna jego dłoń złapała mój nadgarstek, przyciągając mnie do siebie. Zacisnąłem usta, odsuwając się od niego na długość ramienia. On jednak niezrażony, sięgnął za mnie i drugą dłonią złapał mój kark, wywołując gęsią skórkę na rękach. Jego usta złączyły się z moimi, zanim zdążyłem mrugnąć, jednocześnie nie nagle i nie brutalnie. To był powolny i czuły pocałunek. Tak bardzo, że przesadziłem z zachłyśnięciem się nim.
Jego wargi powoli muskały moje, jednocześnie nie odlepiając się od nich na sekundę. Poczułem jak ręce mi drżą, jego perfumy otumaniły mnie, a ja nie wiedziałem do końca, co powinienem zrobić.
– Zabieraj...
– Zamknij się. Masz taką chcicę, że nawet głupiec by to wykorzystał – przywarł do moich warg z większą namiętnością, która mentalnie zwaliła mnie z nóg. Przymknąłem powieki, uczepiając się jego płaszcza na plecach, by nie spaść w tył. Czułem jak jego dłoń przyciska się do moich lędźwi, przyciągając mnie do siebie bliżej. Nie zauważyłem, kiedy moje usta stanęły dla niego otworem. Zadrżałem rozogniony, upijając z kielicha rozkoszy zbyt dużo nektaru. Poczułem jak kręci mi się w głowie, jak nie mogę się oderwać. Jego język leniwie wił się w moich ustach, pobudzając mnie do przyłączenia się do pieszczot. Pociągnąłem go chyba za włosy, bo mocniej zacisnął dłoń na moim swetrze, który odkrył już połowę moich pleców. Odwdzięczył się tym samym, wywołując mój jęk, który nie tyle poczułem, co usłyszałem. Wykorzystał to zagłębiając się pewniej w moje usta, łupiąc moją czystość, której chyba nigdy nie miałem. Chwyciłem jego koszulę przy kołnierzyku i pociągnąłem go za sobą. Czułem nieznośne gorąco, które wciąż rosło, przyprawiając mnie o żywe rumieńce. Czułem jego zapach – mocny, orzeźwiający zapach, który teraz zmieszał się ze słodką wonią szamponu. Jego miękka dłoń sunęła po moim nagim brzuchu, badając jego fakturę z pieczołowitością. Czułem jak jego ciepły oddech miesza się z moim, jak nasze języki splatają się, tworząc zgrany mechanizm, piękną, dającą ukojenie i jednocześnie rozogniającą maszynę. Wszystkie gorące uczucia wzięły we mnie górę i zmusiły do ślepego oddania się namiętności. Jego wargi powoli zlepiały się z moimi, a ja czułem, że to wszystko powoli ze mnie opada. Uchyliłem powieki, kiedy usta Regulusa zatrzymały się. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że siedzę na jego kolanach, spleciony z nim ramionami, z mocno bijącym sercem.
Drgnąłem gwałtowanie, odchylając się w tył z przestrachu. Straciłem równowagę i zsunąłem się z jego kolan wprost na kamienną podłogę. Jęknąłem, czując jej zimno i twardość. Spuściłem głowę, nie chcąc uwierzyć w to, co przed chwilą zrobiłem. Wreszcie zebrałem się na odwagę i podniosłem wzrok, wbijając go w Blacka. Jego spojrzenie wyrażało politowanie do tak żałosnej istoty, jaką byłem.
– Nie miałeś prawa, ty cholerny...!
– No proszę. A jeszcze przed chwilą język ci kołkiem stanął. I nawiasem mówiąc, nie tylko on.
Na to hasło, podciągnąłem nogi pod brodę, sztyletując go wzrokiem. Bezczelny, podstępny, niewychowany zboczeniec. Chętnie zerwałbym ten chytry uśmieszek z jego szlachetnej mordy.
– Co wy wyrabiacie? – drgnąłem na dźwięk głosu Williama, który jak się wkrótce okazało, stał niedaleko z rękami splecionymi na piersi i wpatrywał się w nas z lekko uniesioną brwią. Za nim schował się Peter, który ciekawsko spoglądał na Ślizgona, zaciskając dłoń na różdżce. Podniosłem się czym prędzej z ziemi i otrzepałem ubranie, obciągając nerwowo sweter. Musiałem wyglądać wyjątkowo żałośnie, próbując zachowywać się naturalnie i obojętnie.
– Nie twój interes – chłód głosu Regulusa zostawił małe sopelki na moim karku. Skuliłem się lekko. Black wstał i wpatrzył się w Willa bez większego zaangażowania. Zacisnąłem wargi, zastanawiając się, czy oni widzieli, co działo się tu jeszcze chwilę temu i zapadając się coraz głębiej pod ziemię, myśląc o najgorszym scenariuszu.
– Filch kazał się nam zmienić – William spojrzał na Regulusa z niechęcią. Jego kocie oczy kryły w sobie odrobinę groźby. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to prawda, jednak doszedłem do wniosku, że nie ma to najmniejszego znaczenia.
Black chwilę stał w bezruchu, po czym wolno ruszył w stronę schodów, prowadzących do holu głównego. Jego sylwetka poruszała się elegancko, włosy drgały przez miękkie kroki. Nawet nie obejrzał się na Petera, który z przerażoną miną, podreptał za nim, oglądając się raz jeszcze na Williama. „Uciekaj, nie marnuj czasu!”, przeszło mi przez myśl, ale postanowiłem ograniczyć się do skinięcia głową na jego psi wzrok.
– Nie wiem, co robiłeś przed nim w klęczkach i zastanawiam się, czy nie powinienem zasięgnąć u ciebie języka – Will uśmiechnął się tajemniczo, pochylając się, by jego twarz znajdowała się na wysokości mojej. Widząc grymas na mojej twarzy, zaśmiał się i objął mnie, całując lekko w czoło. Opadł na ławę w miejscu, gdzie przed chwilą siedział Regulus i pociągnął mnie za sobą, bym usiadł mu między nogami. Zaczerwieniłem się, starając się jakoś zmienić temat.
– Filch wcale nie kazał się wam zmienić, prawda? – poczułem jego ciepłą dłoń na swojej głowie. Splotłem dłonie, udając, że niezwykle mnie one interesują.
– Nie, muszę z tobą pogadać. Dowiedziałem się czegoś.
Moje zmysły się wyostrzyły. Spojrzałem na niego nagle, czując jak z każdą, kolejną sekundą ciszy moja ciekawości rośnie i dopomina się o odpowiedź. Will uśmiechnął się zadowolony, patrząc przez chwilę prosto w moje oczy, po czym zaczął gładzić moje włosy.
– Chodzi o Syriusza. To niewiele, ale jestem pewien, że Wolfram pojawił się tu tylko ze względu na niego – zdradził ciszej, jeszcze nie szeptem, ale pewnego rodzaju pomrukiem. –  Mogę wybadać tę sprawę bardziej, ale nasz wilczek wcale nie chce współpracować.
– Dlaczego „wilczek”? – obruszyłem się, starając się ukryć zaczerwienione od złości policzki we włosach. Will zaśmiał się cicho i oparł się o ścianę, obejmując mnie i wtulając w swój tors. Przez chwilę słyszałem jeszcze jak jego serce podskakuje pod wpływem chichotu, po czym zaczęło wybijać swój normalny rytm.
– To przez jego imię.
– Więc może pieszczotliwie zaczniemy Syriusza nazywać naszą „gwiazdką”, a Petera „apostołem”, cholera jasna? – warknąłem przez zaciśnięte zęby.
– Mały uzurpatorze, boisz się o swoją władzę? – Will zniżył trochę głowę, by móc wpatrywać się w moją twarz. Zachciało mu się zmyślnych apostrof!
– Nie toleruję chamstwa i...
– Myślę że po prostu cię to obeszło, wiesz? – westchnął, widząc błyskawice rzucane w niego z moich oczu. – Jesteś po prostu zmęczony, za bardzo się denerwujesz. Musisz wreszcie spokojnie się wyspać – mówiąc to, ściślej mnie objął i ułożył policzek na mojej głowie. Przymknąłem oczy, czując przyjemne ciepło, bijące od niego. Z drugiej strony nie miałem ochoty na większą dawkę atrakcji dzisiaj. Osiągnąłem już swój limit na kolejne stulecie, a co dopiero na dwa, pieprzone dni.
– No ale teraz chcę buziaczka. Przynajmniej takiego jak dla Blacka!


Wchodząc do dormitorium, miałem już po dziurki w nosie tych całych hormonów, zbieżności dziwnych zdarzeń i ludzi, którzy czegoś ode mnie chcą, a nie mieści się to w granicach przyzwoitości. Teraz chciałem tylko paść na łóżko, zasnąć i nie mieć cholernych snów, które doprowadzały mnie już do szału. To niewiarygodne, jak bardzo człowiek może być wrogiem dla samego siebie.
Chłopaków jeszcze nie było, chociaż oni także mięli niedługo wrócić ze szlabanu. Nie miałem ochoty na czyjekolwiek towarzystwo. Dzisiaj tylko melisa nie podziałałaby na mnie pobudzająco. Wszystko inne klasyfikowało się pod: „cholerne, pieprzone, irytujące, nieistotne, bezsprzecznie złe, złośliwe i nie do życia”.
Ułożyłem się na łóżku w pozycji embrionalnej i przymknąłem oczy. Poczułem jak lawendowy zapach mnie powoli obejmuje i tuli, kojąc do snu. Nie było go tak dużo jak poprzedniej nocy, jednak trwał wciąż, kryjąc się w nieokreślonym miejscu. Zaciągnąłem się nim z przyjemnością. Kiedy ostatnio Syriusz mnie przytulał?
Uchyliłem powieki, patrząc nieśmiało na jego łóżko. Niemalże widziałem lawendowe opary, unoszące się nad nim, czułem ciepło, którym było przesiąknięte. Poczułem jak na moje policzki wpływa gorąca fala – nie taka jak zwykle, tylko nieśmiała i delikatna. Wstałem powoli, wzdychając i wahając się jeszcze. W końcu opadłem na miękki materac, wzbijając ten zapach w górę, by mnie przykrył i czule ucałował. Zaciągnąłem się nim, leżąc twarzą w miękkiej kołdrze. Jedną ręką wciąż trzymałem swoją poduszkę, drugą zacisnąłem na pościeli Syriusza, która wydała mi się teraz nienaturalnie przyjazna, gładka. Chwilę leżałem zupełnie obezwładniony, czekając aż wreszcie będę ukojony. Jednak wszechobecne ciepło mnie nie zaspokoiło. Nie myśląc wiele, przykryłem się od pasa w górę lawendową pierzyną i wtuliłem twarz w poduszkę Syriusza, swoją przyciskając do piersi.
Drgnąłem lekko, marszcząc brwi. Uniosłem lekko twarz, wpatrując się w niewielką plamę czekolady w rogu jaśka. Zacisnąłem wargi, w pierwszej chwili zupełnie niczego nie rozumiejąc. Aż w końcu wydało mi się, że wiem. Zaciągnąłem się zapachem swojej poduszki i uśmiechnąłem się lekko, błogo. Syriusz musiał je wczoraj podmienić. Powinienem być zły, jednak... Zaciągnąłem się znowu.
Zawinąłem się w pościel Blacka, chłonąc jej ciepło i uspokajający zapach. Zamknąłem oczy, mając nadzieję, że ta chwila będzie trwała wieczność. Jednak kiedy już przysypiałem, ktoś schwycił kokon, w który byłem zawinięty i ściągnął go ze mnie. Drgnąłem, w pierwszej chwili nie wiedząc, co się dzieje. Spojrzałem nieprzytomnym wzrokiem na postać pochylającą się nade mną. To był Wolfram.
Skrzywiłem się, zdając sobie sprawę, że jest środek nocy, a on tak po prostu wszedł do naszego dormitorium. Znowu. Na dodatek ten jego zniesmaczony i pełen wyrzutu wzrok teraz zupełnie mnie zezłościł. Usiadłem gwałtownie, piorunując go wzrokiem.
– Co ty tu wyrabiasz?
– Wcale nie przyszedłem do ciebie.
Poczułem jak z wściekłości drżą mi ręce. Podniosłem się jednak, puszczając pościel, którą trzymałem w rękach i patrząc na niego z góry.
– Wynoś się stąd.
Drgnął, patrząc na mnie jak na obślizgłego robaka i wyprostował się dumnie, nadrabiając wyniosłością wzrost. Doszedłem już do stanu, w którym para buchała mi z uszu, a sam z pewnością mogłem zionąć ogniem.
– Za kogo ty się uważasz? Przyszedłem do Syriusza i tu na niego poczekam – zajrzał mi głęboko w oczy znowu z tym samym wyrzutem, jakby mówił, jak niewart czegokolwiek jestem. A nie miał racji. Nie zamierzałem ustępować z pola.
Moje ręce z drżeniem podniosły się do jego koszuli. Zacisnąłem na niej dłonie i w nagłym odruchu potrząsnąłem nim.
– Syriusz jest mój, ty wredna, krótkonoga kreaturko!
Stałem tak przez minutę, patrząc na jego konsternację, nadal rozważając rozszarpanie go i nałożenie klątwy na jego cholerną duszę. Zapewne posunąłbym się do czegoś wyjątkowo okrutnego, gdyby nie nagłe westchnięcie, dochodzące od strony drzwi.
Wyobraźcie sobie najpiękniejszą osobę na świecie. Teraz pomyślcie, jak bardzo ją kochacie – nad życie i wszystko inne. Jak jest idealna, ciepła, czuła. Zdajcie sobie sprawę, że jest jedynym, czego teraz potrzebujecie. A teraz wyobraźcie sobie, że ta osoba się uśmiecha, tylko do was. Jakby świat poza wami nie istniał. I tak właśnie wyglądał dla mnie wtedy Syriusz. Pięknie.


2 komentarze:

  1. Mój własny prywatny rozdział Remusa.
    Polecam,
    Remus <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Ubolewam tylko, że Remus nie wyprał swojej szaty... swoją droga jestem pewna, że czerwień by mu pasowała :D
    A co do Regulusa to nie dziwię się, że i do niego ma słabość Remus ;)

    OdpowiedzUsuń