Nie spałem od czwartej nad ranem. Po tych snach nie mogłem. Inaczej
popadłbym w szaleństwo. A przecież naprawdę próbowałem nie dać się wystraszyć.
Jednak to nie było takie proste. Na
początku opanowała mnie cisza, ale chwilę później standardowy (a tak naprawdę
za każdym razem inny) sen powrócił i wymęczył mnie już zupełnie. Jakie było
moje zdziwienie, kiedy odwracając się do swojego urojonego partnera, zobaczyłem
go tym razem w całej krasie, bez żadnych uników, czy cieni. To mną tak
wstrząsnęło, że niemal od razu się obudziłem. Później próbowałem zasnąć znów,
jednak sen powrócił. I jeszcze raz. I jeszcze. Moje nerwy tego nie
wytrzymywały, więc postanowiłem zasłonić kotary swojego łóżka i poczytać
książkę o Obronie przed Czarną Magią, którą miałem zająć się już wcześniej. To
także jednak mi nie wychodziło, bo co chwila łapałem nerwowo zasłonę i
odruchowo ją uchylałem. Dopiero za którymś razem zdałem sobie sprawę z faktu,
że robię to po to, by na niego popatrzeć. To sprawiło, że mój żołądek zakręcił
się jak bęben pralki.
Tak więc noc spędziłem na udawaniu, że się
kulturalnie dokształcam, a tak naprawdę podglądając Blacka.
Brzmiało jeszcze gorzej, niż wyglądało w
rzeczywistości.
O szóstej nie mogłem już wytrzymać, więc
wstałem, starając zachowywać się jak najmożliwiej cicho (jeszcze tego mi
brakowało, żeby Black się obudził i wpatrzył we mnie te swoje zaspane, cholerne
oczka) i zabrałem z walizki czyste ubranie. Stojąc pod prysznicem,
stwierdziłem, że pomoże mi odrobina świeżego powietrza.
Słońce wyglądało nieśmiało zza chmur, a ja
czułem na ciele przyjemny chłodek. Nareszcie. Przez całą noc było mi tak
niemiłosiernie gorąco, że miałem wrażenie, że gotuję się we własnym pocie. Teraz
to całkowicie odeszło, a ja mogłem odetchnąć pełną piersią. Postanowiłem
przejść się wzdłuż jeziora.
Nie wiedziałem, co zrobić ze swoimi
dziwnymi, całkiem logiczno – nielogicznymi zapędami. Jedno jest pewne, tak
się żyć nie da. Potrząsnąłem głową, odpędzając od siebie te idiotyczne myśli.
Tak, Remus, odkryłeś Amerykę. Bo przecież, po co myśleć nad rozwiązaniem
problemu, kiedy można pogrążyć się w cholernej rozpaczy?
Słońce oświetlało ciepłym strumieniem mury
szkoły. Światło wesoło skakało po szarych cegłach, ochlapując swoim blaskiem
dach, ściekając po oknach. Czasem zdarzało mi się patrzeć o wschodzie na
Hogwart i bez wątpienia, był to niesamowicie miły widok. W tym obrazku było coś
bezpiecznego i przytulnego, co sprawiało, że czułem się nad wyraz dobrze.
Otuliłem się szatą, przystając. Spojrzałem krótko na iskrzącą się taflę wody i
westchnąłem.
To bez sensu. Nie wiem, co robić w takich
sytuacjach. Gdyby ktoś dał mi jakąś podpowiedź, kilka wariantów, z których choć
jeden byłby prawidłowy. Niestety z oczywistych powodów (wstydu), nie
zamierzałem nikogo wtajemniczać w mój nie cierpiący zwłoki problem. Oczywiście
niczym mistrz krętactwa, mogłem uknuć jakiś szatański plan, by dowiedzieć się
zupełnie przez przypadek i bez zdradzania się, jak powinienem się zachować.
Jednak wymagało to zwrócenia się do osoby, która albo nie zadaje zbędnych
pytań, albo doskonale domyśla się moich cierpień. Wybrałem to drugie.
Posiedziałem na zewnątrz chyba dość długo,
bo do Wielkiej Sali odprowadził mnie tłumek wygłodniałych szóstoklasistów.
Wszyscy wiedzą, że szóstoklasiści jedzą śniadania w ostatniej chwili i są
raczej dość powolnymi istotami. Nauczeni doświadczeniem, że nic im z lekcji i
tak nie ucieknie, jeszcze nie dość wystraszeni SUMami. Postanowiłem więc szybko
coś zjeść, żeby żołądek nie męczył mnie na lekcjach i jak najszybciej popędzić
na Transmutację. Właściwie istniała jednak mała szansa, że będę odczuwał głód.
Jak się martwię potrafię zapominać o spaniu, piciu, jedzeniu i paru innych
istotnych czynnościach ( oddychaniu? ). Wyjątkiem od reguły nie-jedzenia jest
czekolada, której za to zjadam rekordowe ilości. Najlepsza na smutki i
nadszarpnięte nerwy.
Po krótkim maratonie do dormitorium, z
którego zabrałem podręczniki i pergamin, dotarłem do klasy, zdążając w ostatniej
chwili. Usiadłem obok Petera, który nieskutecznie próbował zetrzeć z szaty
plamę z atramentu. Uśmiechnął się do mnie lekko, niemo prosząc o pomoc.
Odwzajemniłem grymas i machnąłem różdżką, mrucząc zaklęcie. Plama zniknęła, a
chłopak wypuścił powietrze z płuc z wyraźną ulgą. Usiadł prosto i zajrzał w
notatki, na których widniały równe litery, wykreślone kobiecą ręką. Poznałem
pismo Lily. Ukradkiem zerknąłem na minę Petera, który błądził rozbieganym
wzrokiem po kartce.
Zawsze był nerwowy. Chłopaki czasem się z
niego śmiali, bo na najmniejszy szmer odpowiadał wielkim krzykiem i
przerażeniem. Nie podzielałem ich entuzjazmu, mimo że zachowanie Petera było
niekiedy zabawne. W sumie jakoś nigdy nie zaciekawiło mnie, skąd u niego taki
stan. Ja nie byłem zbyt rozrywkowym facetem, ale on wciąż chodził sztywny jak
szczota i napięty jak struna.
– Przepraszam, że wczoraj ci nie pomogłem.
Miałem naprawdę kiepski dzień – i nadal mam. Jednak odrzuciłem
prędko tę myśl, skupiając się na jego reakcji. Spojrzał na mnie nieśmiało,
spomiędzy przydługiej grzywki i pokręcił lekko głową, zawstydzony.
– Nic się nie stało. Lily wszystko mi
wytłumaczyła i pokazała mi, jak najszybciej się czegoś nauczyć. Była bardzo
cierpliwa – nawet totalny idiota zobaczyłby te ciepłe światełka w jego
spojrzeniu. W tonie jego głosu wyczułem łagodność i łatwo zauważalny
podziw. Wcale się mu nie dziwiłem. Lily naprawdę była niesamowita. Zerknąłem na
nią i uśmiechnąłem się lekko.
Włosy związała dziś w niechlujny koczek z
którego wywijały się zakręcone loki. Wpatrywała się w profesor McGonagall,
łaskocząc się końcem pióra w brodę. Jej różowe usta były zaciśnięte, a brwi
ściągnięte przez ciągłe skupienie. Z rękawa szaty wystawał cytrynowo żółty
sweterek.
– Co ty na wspólne odrabianie lekcji?
Wiem, że to niezbyt kusząca propozycja, ale... – zająknąłem się
i wpatrzyłem w Petera, unosząc wysoko brwi. Chyba wzrok płatał mi figle,
bo jego szata, przybrała nagle kolor prawdziwie świńskiego różu. Odsunąłem się
gwałtownie, wgapiając się w niego oniemiały. Wkrótce usłyszałem zaskoczone
okrzyki wokoło, więc rozejrzałem się po sali. Szaty uczniów mieniły się
kolorami tęczy. Pani profesor rozglądała się nieporadnie, będąc tak samo
zaskoczoną, jak uczniowie. Wciągnąłem szybko powietrze w płuca i odwróciłem się
do rechocącego cicho Jamesa. Jego strój był tak intensywnie żółty, że z
wrażenia zamrugałem kilkukrotnie.
To było przecież oczywiste! Poczułem, że
nie utrzymam nerwów na wodzy. Co ja wygaduję? Te cholerne dwa rumaki zwiały,
zostawiając karocę, a w środku mnie – małą księżniczkę, która ma
ochotę powyrywać komuś kończyny. Zacisnąłem dłonie na krześle, jednak nie
zdołałem czegokolwiek z siebie wywarczeć, bo profesor McGonagall odezwała się.
– Co tu się, na Merlina, dzieje?! To
jakiś żart?! – minę miała nietęgą, usta ściągnięte, a oczy
zmrużone w geście pełnej gotowości na znalezienie
sprawcy. – Panie Lupin, dlaczego pana szata wygląda normalnie?!
Drgnąłem nagle, oglądając się uważnie z
niemałym przestrachem. Mój umysł powoli łączył koniec z końcem.
– Ja nie... nie uprałem
jej? – dopiero po chwili dotarło do mnie, że powiedziałem trochę za
wiele. Miałem ochotę uderzyć się w głowę, ale postanowiłem nie pogarszać
sytuacji.
Oczy pani profesor zalśniły groźnie,
sylwetka wyprostowała się, a na twarz wróciła znowu sroga, ale spokojna maska.
– Nie myślcie, że moją lekcję da się
przerwać taką błahostką – jej głos był przesączony jadem i
byłem niemal pewien, że zada nam naprawdę długą pracę domową.
– Więc co z tymi lekcjami? Pomożesz
mi? – Peter patrzył spanikowany na zanotowane
zdania, wyglądając jakby właśnie wysiadł z wyjątkowo zakręconej karuzeli.
Bez namysłu zgodziłem się. Spojrzałem w stronę biurka. Ten wzrok mnie tak
zmroził, że w pierwszej chwili sądziłem, że zmieniłem się w wielki lodowy posąg
i już wkrótce postawią mnie sobie na środku fontanny. Jednak, gdy pani profesor
przywołała mnie do siebie twardym, nieustępliwym głosem, okazało się, że mogę
przebierać nogami jak skrzat między garnkami złota.
Podszedłem do jej biurka, kuląc się lekko
w oczekiwaniu. Ona jednak zajmowała się kreśleniem czegoś na pergaminie i moje
przeczucie mówiło mi, że czeka aż sala opustoszeje, żeby poddać mnie torturom.
Bardzo wyszukanym i wyjątkowo brutalnym torturom.
– Panie Lupin, proszę za mną do
gabinetu – kobieta podniosła się dumnie prostując sylwetkę i
przeszła obok mnie zmierzając do wąskich drzwi z lewej strony sali.
Nabrałem powietrza w płuca i zacząłem zastanawiać się, jak wytłumaczyć pani
profesor, że ja nie mam z tym nic wspólnego i jednocześnie nie znam sprawcy
psikusa. Pokręciłem lekko głową. Że też ja muszę ich osłaniać! Czy ja naprawdę
wyglądam jak ich prywatny ochroniarz? Szczerze wątpię. Raczej jak zmaltretowana
dziewka, która zawsze pojawia się w nieodpowiednim miejscu, o złym czasie.
Przewróciłem oczami, jednak chwilę po tym zamarłem znowu jak spetryfikowany, bo
profesor McGonagall weszła do swojego gabinetu i usiadła przy biurku, kładąc na
nim papiery, które trzymała w ręce.
W tym pokoju byłem tylko kilka razy,
jednak dobrze go zapamiętałem. Wysokie ściany były pokryte bordową farbą,
której kolor został dokładnie wybrany tak, by nie czynił z pokoju ciemnej nory,
a ciepłą komnatę, odbijającą promienie słoneczne. Na murach wisiało wiele
obrazów znanych czarodziei, parę zdjęć oprawionych w ciężkie ramki, w rogu
dyndała nawet zawieszona na gwoździu mała flaga w barwach Gryffindoru, z
któregoś z meczy Quidditcha. W pomieszczeniu nie było wiele mebli. Jedynie
biurko, z pewnością wygodny fotel, nieduża kanapa, stoliczek, przy którym pani
profesor zapewne popijała herbatę w przerwie od zajęć, spora szafka, w której
piętrzyły się dokumenty oraz duży regał z książkami. Zasłony wiszące w oknach
miały odcień całkiem podobny do koloru ścian, u dołu majtały się złote frędzle.
Ten pokój zawsze dodawał mi pewności
siebie. Świadczył przede wszystkim o tym, że Minerwa McGonagall była naprawdę
oddana domowi, nad którym sprawowała pieczę i że mimo iż bywała surowa i
nieustępliwa, czuła niewątpliwą sympatię do swoich podopiecznych.
Usiadłem w fotelu przed biurkiem i
nieśmiało spojrzałem na swoją nauczycielkę, która patrzyła mi prosto w oczy z
czujnością, próbując wyczytać coś z mojej miny. W końcu zdecydowała się chyba
uderzyć, bo splotła dłonie na blacie biurka i przechyliła lekko głowę, patrząc
na mnie znad swoich okularów.
– Panie Lupin, dobrze wiem, że pan
tego nie zrobił i że pan kogoś kryje.
Westchnąłem lekko, wiedząc że jakikolwiek
opór jest bezskuteczny. Ile jest osób, które od paru, ładnych lat próbują
sterroryzować Hogwart? Złapałem się za kark i przesunąłem po nim dłonią
kilkakrotnie. Oparłem się wygodnie i spojrzałem na nią, nie wiedząc od czego
zacząć.
– Pani profesor, na prawdę jestem tak
samo zaskoczony, jak pani.
– W to nie
wątpię – obruszyła się i wbiła we mnie natarczywy
wzrok. – Rzadko kiedy pan Black, Potter, Pettigrew i Reagan
wtajemniczają pana w swoje plany, ale jakimś dziwnym trafem zawsze pan wie,
kiedy coś się dzieje.
Zadrżałem pod wpływem jej krótkiego,
jednak nad wyraz jadowitego spojrzenia. Kobieta przymknęła oczy, po czym także
skorzystała z oparcia swojego fotela. Pomyślałem, że nie tylko ja miałem
dzisiaj ciężką noc i odbiegłem od niej wzrokiem.
– Sam nie wiem. Mam kiepskie wyczucie
czasu.
– O tak, panie Lupin, z pewnością.
Proszę mi tylko powiedzieć, czemu pan to znosi?
Drgnąłem lekko, patrząc na nią z ukosa.
Jej głos zmienił się teraz z wyniosłego i chłodnego na całkiem normalny. To był
etap, w którym mogłem mieć pewność, że to co tu powiem, zostanie między nami.
Nieraz tak rozmawialiśmy i miałem wrażenie, że pani profesor wolała nie
zachowywać się jak podstarzała, zrzędliwa baba.
Zagryzłem lekko wargę i odwróciłem się w
jej stronę, poprawiając się na siedzeniu. Chwilę w pokoju panowała cisza, którą
przerwałem, spuszczając wzrok.
– To moi przyjaciele, proszę pani. Są
jak moja druga rodzina. Może i nie są idealni, często przesadzają, a niektóre
ich zaczepki wcale nie są miłe. Ale wiem, że tak jak oni są dla mnie ważni, tak
ja jestem ważny dla nich. Naprawdę się mną opiekują i jestem pewien, że będą
stali za mną, co bym nie zrobił. Choćbym mówił, jak bardzo są okropni i tak to
nie zmieni tego, co w głębi siebie myślę – podniosłem na nią wzrok i
zobaczyłem delikatny uśmiech wpełzający jej na twarz. Pokiwała głową i
zamknęła oczy na chwilę. To jej pasowało. Znacznie bardziej niż srogie
spojrzenia.
– Cieszę się, Remus. Znalazłeś sobie
naprawdę wspaniałych przyjaciół.
Podskoczyłem, kiedy usłyszałem za sobą
głośny huk. Razem z panią profesor, wyjrzeliśmy zza mojego fotela, patrząc na
drzwi. Drgnąłem widząc zdyszanych Huncwotów, który patrzyli na nas i
najwyraźniej ze sporym opóźnieniem zdawali sobie sprawę, że wtargnęli bez
pukania do gabinetu nauczyciela. Niezręczna cisza trwała jednak przez kilka
pierwszych sekund, bo zaraz Syriusz zrobił krok na przód. W jego oczach
błyszczały płomienie, głos był wyraźny, względnie spokojny, ale i dobitny.
– To my, proszę pani. Remus nie miał z tym
nic wspólnego.
Zaraz wszyscy wyprostowali się i kiwnęli
głowami z zaciętymi minami.
– Próbował nas powstrzymać, przecież
wie pani, że to dobry dzieciak – Williamowi wreszcie udało
się rozluźnić dłonie, ściśnięte w pięści. Jego włosy były rozsypane na
ramionach, klatce piersiowej i plecach. Musieli tu biec.
– Pan Lupin wszystko mi już wyjaśnił,
chłopcy – pani profesor wstała, prostując się dostojnie.
W kąciku jej ust błąkał się ciepły uśmiech. – Odbieram
Gryffindorowi pięćdziesiąt punktów i nakładam na całą piątkę szlaban.
– Pięćdziesiąt punktów?!
– Nie masz na co narzekać, James. Na
jej miejscu odebrałbym każdemu z was po pięćdziesiąt punktów, przełożył przez
kolano i tak sprał wam du...
– Mówisz? – pod wpływem
głosu Blacka na moje ciało znów wpełzło jakieś mackowate stworzenie
i kilkukrotnie przydzwoniło mi mokrym odnóżem w twarz. Spojrzałem na
Syriusza, który szedł tuż obok mnie, uśmiechając się zagadkowo. Że też nigdy
nie można nic wyczytać ze wzroku tego dewianta! Jego szata miała mocno krwisty
kolor... Chwila, chwila! Jak brzmiał ten wierszyk?!
– N-no... mówię – zacząłem
się jąkać, jednak wkrótce dałem sobie mentalnego kopa. – Zdarza
mi się mówić, Black. To może nawet lepsze od szczekania, które tak
namiętnie uprawiasz.
Z jednej strony była to niesamowicie
trafna uwaga, z czego zdałem sobie sprawę dopiero chwilę później. Jednak
następnie stwierdziłem, że zamknąłem ją w niewłaściwych słowach, na których
wspomnienie na policzki wpełzł mi rumieniec. Chłopak zaśmiał się wdzięcznie, a
stworzenie zacisnęło macki na moim brzuchu, przypominając mi o śniadaniu, które
zjadłem.
– Co wam odbiło?! Nie... właściwie,
ja nie powinienem już o to pytać – złapałem się za głowę,
która nagle zabolała mnie mocno. – Chodźmy na to zielarstwo, bo
zaraz mnie coś trafi.
Poczułem ciepłe dłonie, złożone na moich
piersiach i łaskotanie w uchu. Białe włosy opadły mi z ramienia, a woda
kolońska Willa dotarła do moich nozdrzy. Chłopak uśmiechał się szeroko,
przyglądając się mi.
– Mówiłem ci już, Remi, za bardzo się
martwisz. To tylko trochę punktów i jeden wieczór na pomocy staremu Filchowi w
doborowym towarzystwie – jego szata miała kolor dojrzałej śliwki.
Siedziałem przy boku Lily i jej
przyjaciółek na Wielkiej Sali podczas kolacji. Od dobrych dziesięciu minut
trajkotały o kawale, jaki wykręcili Huncwoci. Zresztą każdy o tym mówił, jak
zwykle. Westchnąłem, grzebiąc w swoim talerzu z galaretką. Właściwie to nie
lubiłem galaretki, zwłaszcza cytrynowej, więc zastanawiałem się, co mnie
skłoniło do sięgnięcia po nią. Wepchnąłem sobie kolejną łyżkę tego świństwa do
ust, kontemplując jej smak. Tak samo obrzydliwa, jak zwykle.
Całe lekcje rozmyślałem nad tym, co udało
mi się wydusić przy pani profesor. To wszystko tak jakoś wyszło ze mnie bez
większej pomocy i po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że każde moje
słowo było prawdziwe. Bo w końcu ja zawsze wszystko demonizuję, zamiast
rozmyślać nad pozytywnymi aspektami. Jestem zupełnie toksyczną osobą, skoro
myśląc o przyjaciołach, wciąż wytykam im błędy. Zresztą co to za
błędy – wygłupy i radość z niewielkich rzeczy, to nie głupoty. Stwierdziłem
też, że co jakiś czas dochodzę do tych wniosków, ale chwilę później znowu
głoszę nieszczere, złe emocje. W tym momencie nie potrafiłem wytrzymać ze swoją
hipokryzją.
– Remus, czego użyliście do
pofarbowania szat? – Lily wyrwała mnie z zamyślenia, wpatrując we
mnie swoje ogromne, zielone oczy. Odpowiedziałem jej krzywym uśmiechem.
– Nie „wy”, Lily,
błagam – odwróciłem twarz i znowu zacząłem maltretować Bogu winną galaretę. – Proszku Tęczowego. To prosta receptura, na dodatek można
ją szybko zredukować czarem.
– Remi, jesteś strasznie markotny.
Wściekasz się, bo zawsze dowiadujesz się
ostatni? – dziewczyna wsunęła dłoń w moje włosy od spodu,
przesuwając równo obciętymi paznokciami po moim karku. Przymknąłem lekko
powieki. Taki dotyk stanowczo rozluźnia.
– Dobrze wiesz, że nie o to mi
chodzi. Znowu wyszło na to, że jestem winny.
– A nie byłeś? Przecież nie poinformowałeś
nauczycieli – kątem zobaczyłem, jak dziewczyna uśmiecha się
lekko. – Wiesz, że zawsze jestem po twojej stronie.
Westchnąłem i dałem obdarować się słodkim
pocałunkiem w policzek. Zerknąłem na nią z sympatią i spojrzałem w kierunku
chłopaków siedzących dwa metry dalej, po drugiej stronie stołu. Drgnąłem,
wpatrzony w Syriusza. Minę miał skupioną, szyję skulił, oczy błyskały mu
groźnie, kiedy przyglądał się nam. Jego warknięcie wystraszyło
pierwszorocznego, który z wrażenia upuścił widelec. W mgnieniu oka odwróciłem
wzrok. Odruchowo objąłem ramieniem biodro Lily, która odwzajemniła mój gest,
znowu pogrążając się w rozmowie z Dorcas i Ann. Zerknąłem na Syriusza po raz
kolejny i zacisnąłem zęby, żeby nie parsknąć śmiechem. Prawdziwy pies
ogrodnika.
Wieczorem uporałem się z negatywnymi
emocjami i już zupełnie pogodzony z karą, stawiłem się na miejscu zbiórki na
szlaban – hol zaraz przy głównym wejściu do Hogwartu. James
podziwiał pomieszczenie, które zapewne widział nieskończoną ilość razy o
tej porze i jeszcze później. Zawsze znajdował pretekst, by zachwycać się tą
samą rzeczą na nowo. Reszta Huncwotów jeszcze nie przybyła na miejsce.
– Wiesz, Remus, tu jest znacznie
straszniej, jak wszystkie pochodnie są pogaszone. No wiesz, jak co jakiś czas
tędy przechodziliśmy z chłopakami, to musieliśmy nieźle uważać, żeby nie dać
się zaskoczyć jakiemuś duchowi. Peter by chyba zemdlał – zaśmiał się
lekko, ściskając mocniej moją dłoń. Tak, znowu ją trzymał. Przypuszczałem,
że nie robił tego specjalnie, a raczej odruchowo. Zazdroszczę mu tej
otwartości. Pokiwałem lekko głową i spojrzałem na niego w momencie, kiedy także
na mnie popatrzył. Uniósł jedną brew.
– Ty wcale nie wyglądasz tak bardzo
jak dziewczyna – mruknął, a ja w mgnieniu oka zechciałem zapaść
się pod ziemię. Niech szlag weźmie tę jego bezpośredniość!
– Owszem, wygląda.
Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, czy
aby na pewno się nie przesłyszałem. Obejrzałem się za siebie i nie miałem już
wątpliwości. Ciemnym korytarzem szedł ku nam Regulus. W kącikach jego ust
błąkał się wredny uśmieszek. Włosy jak zwykle pozostawił rozpuszczone. Miał na
sobie długi czarny płaszcz, w którym widziałem go już kilka razy. „Ciekawe
jaki kolor miała jego szata”, przemknęło mi przez głowę, ale zaraz się
opamiętałem.
– Co ty tu robisz?
– Grzeczniej,
Lupin – Ślizgon stuknął mnie palcem wskazującym w czoło, drugą ręką
biorąc się pod bok. Uniósł jedną brew, nie rezygnując jednak z coraz bardziej
złośliwego uśmiechu. Zacisnąłem dłonie w pięści, poirytowany i jednocześnie
trochę osłabiony wspomnieniem z naszego ostatniego spotkania. Blackowie
stanowczo źle na mnie działali. Zanim jednak zdołałem odepchnąć od siebie jego
rękę, ktoś mnie w tym wyręczył.
– Remi jest nietykalny, panie
Ślizgonie – James splótł ręce na piersi i wystawił język
do skonsternowanego Blacka. Uniosłem brwi, chwilę później wybuchając
śmiechem. Ukryłem usta za dłonią, pochylając się lekko i wcale nie chcąc opamiętywać
się w tym momencie. O tak, towarzystwo Jamesa stanowczo ułatwi mi kontakt z
Blackiem.
Regulus wreszcie się ocknął i przybrał
swój zwykły wyraz twarzy, obrazujący chłód i nieprzystępność. Już chciał coś
powiedzieć, jednak zamilkł w chwili, kiedy ktoś złapał moje ramię, pociągając
mnie w tył i przyciskając do swojego ciała.
Uniosłem wzrok, lecz wcale nie musiałem
tego robić, bo niewiele osób jest tak zaborczych i niewiele jest tak
stanowczych. Niewiele jest tak pachnących...
Oczy Syriusza lśniły tym razem przecinane
groźnymi błyskawicami, miotanymi w brata. Usta miał zaciśnięte z poważnym
wyrazem twarzy, który powoli miękł. Wredny uśmiech numer pięć mięli identyczny.
Miał na sobie białą koszulkę, swoją skórzaną kurtkę i obrożę z ćwiekami jak u
psa. W uchu błyskały liczne kolczyki. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Był
stanowczo za blisko, kiedy dotykał swoim torsem moich pleców i gładził moje
włosy dłonią.
– A ty tu po
co? – powiedział to zaczepnie, niemal podśmiewając się pod nosem.
– Obawiam się, że nie twój zasmarkany
interes, braciszku – Regulus krótko wskazał Syriusza,
nie wiadomo skąd w jego ręce pojawiła się różdżka. Uniosłem brwi
zaskoczony i jednocześnie niepewny, czy ta rozmowa skończy się w spokojny i
cywilizowany sposób.
Uniosłem dłonie, jednocześnie z ulgą
odsuwając się od jednego Blacka, na nieszczęście, ku drugiemu.
– Nie wymachuj tak tym drewnem. Obaj
odłóżcie zabawki – przenosiłem wzrok z jednego brata
na drugiego, jednak obaj wpatrywali się w siebie z uśmieszkami, zaciskając
palce na różdżkach.
– Chciałbyś zobaczyć gwiazdy,
Syriusz?
– Myślę, że to ty powinieneś
przyjrzeć się im z bliska.
– Jedyne, czemu chcę się teraz
przyjrzeć jest twoja obita mordka.
– Chętnie poślę cię do Skrzydła
Szpitalnego, żebyś mógł snuć swoje fantazje w spokoju.
Oni nie rozmawiali. Oni warczeli, a każde
kolejne zdanie było mniej zrozumiałe od poprzedniego. Nerwowo spoglądałem to na
jednego, to na drugiego, czując jak atmosfera gęstnieje. Krótko zerknąłem w
stronę Williama, który jednak wydawał się świetnie bawić, jak James i Peter.
Zacisnąłem wargi, mrużąc oczy i bez zastanowienia wyrwałem im różdżki z dłoni.
– Głupi
Blackowie – doszczekałem do ich dialogu i wpakowałem kijki do
kieszeni. Obaj obruszyli się, wyciągając ku mnie ręce i widząc każdy
reakcję drugiego, znowu zaczęli toczyć walkę na spojrzenia.
– Wredne dzieciaki. Tylko sprawiają
kłopoty – od kamiennych murów odbił się nieprzyjemny, chrapliwy
głos woźnego, który szedł ku nam z bocznego korytarza, mrucząc pod nosem
przekleństwa. – Za moich czasów nikt nie mógł pozwolić sobie na takie
zachowanie! Mięliśmy na to własne sposoby... przykuwano delikwenta do
ściany... gorące węgle... błagał o litość...
Sam nie wiem, czy chciałem go słyszeć.
Wszyscy wyprostowaliśmy się, kiedy do nas podszedł. Nie było tajemnicą, że w
szkole chyba nikt nie darzył Filcha sympatią, co było jednocześnie przykre i
oczywiste. Jego zrzędliwość jest wszechobecna i chyba wrodzona, a wygląd tylko
dopełnia czary. Wzrok jakim nas wszystkich uraczył nie był powszechnie uznawany
za zbyt miły. Zakaszlał mocno w brudną dłoń i przyjrzał się nam jednym okiem.
Przy jego nodze stała puchata, ruda kotka – Gorgia – która
wpatrywała swoje orzechowe ślepia w Huncwotów, pofukując co chwilę.
Wciąż nie mogła im wybaczyć paru niewinnych psikusów z pierwszego roku.
– Wy pilnujecie korytarza na siódmym
piętrze – Filch wskazał paluchem na Williama i Petera,
którzy drgnęli z wyraźnym obrzydzeniem, w przypadku
Petera – przestrachem, patrząc na jego poobgryzane paznokcie, po
czym spojrzeli na siebie. – A wy na czwarte piętro – teraz
wybrani zostali Syriusz i James.
Nagle starszy Black drgnął i zacisnął
pięści.
– Wolałbym...
– Nic mnie to nie obchodzi! Gdybym
tylko mógł... – tego pomruku nie dosłyszałem. Zerknąłem
na Syriusza, który w myślach srogo mścił się na Filchu.
– Wy idziecie do lochów.
Poczułem jak dłoń Regulusa powoli opada na
moje ramię. Nie wiem, dlaczego przez myśl przeleciały mi słowa woźnego o „przypinaniu do murów”. Zadrżałem lekko i splotłem ręce na piersi.
– Tylko się nie obijać! Jeśli któryś
z tych smarkaczy opuści dormitorium, będziecie mięli problemy! Rozdzieranie na
strzępy... płaty skóry... zmyć krew ze ścian... – za Filchem rozległo
się głośne kaszlnięcie. Wymieniliśmy spojrzenia.
– Zabieraj tę łapę,
junior – wycedził Syriusz z niemałą dozą złości. Regulus tylko
spojrzał na niego bez zainteresowania i popchnął mnie w stronę lochów.
Odwróciłem lekko głowę, patrząc jeszcze na jego minę i zszedłem po ciemnych
schodach oświetlonych tylko jedną pochodnią. Regulus zatrzymał się przy niej.
Nie słysząc za sobą jego kroków, także przystanąłem. Wpatrywał się we mnie, a
jego oczy błyskały zimno, mimo ognia, który powinien się od nich odbijać.
Wyciągał ku mnie rękę.
– Różdżka – niesamowite, że
jednemu słowu można nadać taką twardości i nieustępliwość. Właściwie to
Blackowie mnie zaskakiwali. Nigdy nie słyszałem takiej dykcji. Kiwnąłem głową i
z pewną dozą niepewności wyciągnąłem z kieszeni jego różdżkę. Złapał ją i nie
spiesząc się machnął dłonią, mruknął coś pod nosem i zgasił pochodnię. Gdyby
to, co robił nie było naszym obowiązkiem tego wieczoru, pewnie uciekłbym ze
strachu.
Chwilę nic. Staliśmy w niemal całkowitej
ciemności przeganianej przez kolejne światła, biegnące wzdłuż korytarza za mną.
Po ciele przeszedł mi dreszcz, kiedy Regulus zwrócił na mnie swoje oczy.
Odwróciłem się na pięcie, starając się nadać swojemu krokowi naturalną
sprężystość. Nic z tego, pewnie wyglądałem jak sztywny badyl.
Zrobiliśmy krótki przemarsz po korytarzu,
by zgasić wszystkie pochodnie i zatrzymaliśmy się mniej więcej w jego połowie
tuż przy krótkiej ławie wykonanej z ciemnego drewna i dużym obrazie Salazara
Slytherina. Nigdy nie lubiłem na niego patrzeć. Jego smukła, blada twarz była
co prawda przystojna, ale stanowczo niepokojąca. Niemal białe włosy czarodzieja
spływały po jego plecach, zielone oczy lśniły jakąś niebezpieczną
intensywnością. W dolnym rogu obrazu było widać laskę zakończoną srebrną głową
węża, rozdziawiającego swoją poszczę i ukazującego jadowite kły. Kiedy
przechodziłem tędy czasami, odruchowo przyspieszałem, mijając ten obraz.
Black usiadł na ławie i schował różdżkę w
wewnętrznej kieszeni płaszcza. Poczułem na sobie jego ciężki wzrok, więc nadal
udawałem, że obraz niezwykle mnie interesuje. Jednak wpatrywanie się w
założyciela domu Ślizgonów przez kwadrans mogłoby uchodzić za dewiację, więc
wkrótce oparłem się o ścianę naprzeciw ławy i schowałem dłonie za sobą. Ta
cisza była wyjątkowo uciążliwa.
– Czemu tu
jesteś? – mruknąłem, nie mogąc wymyślić niczego lepszego. Regulus
poprawił się na ławie i splótł ręce na piersi.
– To przez tego psa od Mugoloznastwa.
Zawsze wiedziałem, że łże nam w żywe oczy, a jak już jego pieprzona szata
zmieniła kolor, nie miałem co do tego wątpliwości. Niewychowany, niegodny
mieszaniec – to był syk węża. Kobry królewskiej! Zatrząsłem się
lekko, wyjątkowo nie ciesząc się, że siedzę w ciemnym korytarzu ze
wściekłym Blackiem. Postanowiłem śledzić światełko, wyczarowane przez niego, aż
ten się uspokoi.
– Sam więc widzisz, że jestem tu
tylko przez was.
Uniosłem brew i zwróciłem na niego swój
wzrok. Patrzył na mnie bez cienia zaangażowania, z niebywałą pychą, jak
obrażony pudelek. Zazgrzytałem zębami. I szlag trafił dyplomację.
– Więc to nie dlatego, że za punkt
honoru postawiłeś sobie uświadomić go, jakim brakiem szacunku go darzysz? – widząc
jego kpiący uśmiech, zacisnąłem pięści, pochylając się trochę w jego
kierunku, gotowy do ataku. – Cholerny arystokrata.
Przymknął oczy i uśmiechnął się lekko.
Wydało mi się, że moja obelga sprawiła mu przyjemność, co bardziej mnie tylko
zirytowało. Zacisnąłem wargi, czekając aż się ruszy. Nie spieszyło mu się.
– Jesteś naprawdę
głupiutki – jego oczy nagle się otworzyły. Podniósł się i znowu
przypomniałem sobie o Zasadzie Wysokości
Czystokrwistych. – Nawet jak kogoś obrażasz, sprawiasz
wrażenie zupełnego dziecka.
– Nie interesuje mnie twoje zdanie,
Ślizgonie – odwróciłem twarz, nie chcąc patrzeć na jego
dumną, martwą w swoim spokoju postać. Usłyszałem ciche westchnięcie i
szelest skórzanego płaszcza.
– Zauważyłem, że nie słuchasz moich
rad – uderzył nagle dłonią w mur tuż obok mojej
twarzy. Podskoczyłem przerażony i spojrzałem na niego, nie mogąc
powstrzymać nagłego warknięcia. Czasem mi się ono zdarzało, gdy zbliżał się
termin przemiany. To był wyjątkowo głupi odruch, którego nienawidziłem.
Poczułem jak ze wstydu drży mi warga. Regulus jednak wydawał się tego nie zauważać,
bo wciąż wpatrywał się we mnie twardo.
– Zostaw go, wybij mu siebie z głowy.
To i tak prędzej, czy później się stanie.
– Co cię to tak
obchodzi?! – zadrżałem ze złości, wpatrując się odważnie spode łba w
te jego ciemne oczy, pełne mrocznych wód oceanu. Westchnął.
– Po prostu cię lubię, więc daj sobie
spokój – odsunął się ode mnie i znowu spoczął na topornej
ławie, straciwszy najwyraźniej mną zainteresowanie. Uniosłem brwi, nie
będąc przygotowanym na taki zwrot akcji. Nie słyszałem zbyt często tego tonu,
który był pozbawiony wyniosłości i złośliwej nuty. Co prawda powiedział to tak,
jakby się tego wstydził, ze zrezygnowaniem i jednocześnie zniecierpliwieniem,
ale i tak stanowiło to miłą odmianę. Przyglądałem się mu przez dobre kilka
minut, zanim zdecydowałem się obok niego usiąść. Wpatrzyłem się w swoje buty i
onieśmielony trochę, zacząłem pocierać dłonią o dłoń.
Nie wiem, czy na mnie zerkał. Nie, nie
mógł zerkać, bo Blackowie nigdy nie zerkali. Serwowali zawsze długie,
tajemnicze spojrzenia, których szybko się nie zapominało. Tym wzrokiem powoli
przewiercali się przez skórę, krew, kości, aż do duszy. Oceniali człowieka,
stwierdzali, czy jest godzien uwagi, zazwyczaj stwierdzali, że nie trzeba
zaszczycać go kolejnymi spojrzeniami. W efekcie konfundowali przeciwnika bez
użycia różdżki.
– Zawsze tak robisz, jak się
denerwujesz? – spojrzałem na swoje dłonie, po czym oparłem je o swoje
kolana.
– Raczej nie – wzruszyłem
ramionami i spojrzałem na Regulusa z ukosa. Zadrżałem, kiedy okazało
się, że jest pochylony w moim kierunku. Mój wzrok spoczął na jego torsie,
który zobaczyłem przez kilka niezapiętych guzików koszuli i niefortunną pozę.
Stwierdziłem, że wszyscy w Hogwarcie trzymają formę, tylko ja prezentuję się
przy nich jak źdźbło trawy na wietrze, ewentualnie wgnieciony kawałek blachy.
– Na co się tak gapisz,
Lupin? – mówił to lekko ściszonym głosem, kusząc mnie do spojrzenia
na swoje usta. Starałem się nabrać powietrza, co z pewnością usłyszał.
– Na... na nic,
zupełnie – odsunąłem się od niego powoli, kiedy jeszcze trochę
przechylił głowę ku mnie. Spojrzałem na niego z cieniem paniki w oczach,
zapewne cały czerwony od emocji, jakie mną targały.
Zobaczyłem, że się uśmiecha, przesuwając
kilkukrotnie wzrokiem po mojej twarzy. O nie, takiego wzroku nie chciałem u
niego widzieć, zwłaszcza jeśli planowałem nie unosić się bardziej. Jedna jego
dłoń złapała mój nadgarstek, przyciągając mnie do siebie. Zacisnąłem usta,
odsuwając się od niego na długość ramienia. On jednak niezrażony, sięgnął za
mnie i drugą dłonią złapał mój kark, wywołując gęsią skórkę na rękach. Jego
usta złączyły się z moimi, zanim zdążyłem mrugnąć, jednocześnie nie nagle i nie
brutalnie. To był powolny i czuły pocałunek. Tak bardzo, że przesadziłem z
zachłyśnięciem się nim.
Jego wargi powoli muskały moje,
jednocześnie nie odlepiając się od nich na sekundę. Poczułem jak ręce mi drżą,
jego perfumy otumaniły mnie, a ja nie wiedziałem do końca, co powinienem
zrobić.
– Zabieraj...
– Zamknij się. Masz taką chcicę, że
nawet głupiec by to wykorzystał – przywarł do moich warg
z większą namiętnością, która mentalnie zwaliła mnie z nóg. Przymknąłem
powieki, uczepiając się jego płaszcza na plecach, by nie spaść w tył. Czułem
jak jego dłoń przyciska się do moich lędźwi, przyciągając mnie do siebie
bliżej. Nie zauważyłem, kiedy moje usta stanęły dla niego otworem. Zadrżałem
rozogniony, upijając z kielicha rozkoszy zbyt dużo nektaru. Poczułem jak kręci
mi się w głowie, jak nie mogę się oderwać. Jego język leniwie wił się w moich
ustach, pobudzając mnie do przyłączenia się do pieszczot. Pociągnąłem go chyba
za włosy, bo mocniej zacisnął dłoń na moim swetrze, który odkrył już połowę
moich pleców. Odwdzięczył się tym samym, wywołując mój jęk, który nie tyle
poczułem, co usłyszałem. Wykorzystał to zagłębiając się pewniej w moje usta,
łupiąc moją czystość, której chyba nigdy nie miałem. Chwyciłem jego koszulę
przy kołnierzyku i pociągnąłem go za sobą. Czułem nieznośne gorąco, które wciąż
rosło, przyprawiając mnie o żywe rumieńce. Czułem jego
zapach – mocny, orzeźwiający zapach, który teraz zmieszał się ze
słodką wonią szamponu. Jego miękka dłoń sunęła po moim nagim brzuchu,
badając jego fakturę z pieczołowitością. Czułem jak jego ciepły oddech miesza
się z moim, jak nasze języki splatają się, tworząc zgrany mechanizm, piękną,
dającą ukojenie i jednocześnie rozogniającą maszynę. Wszystkie gorące uczucia
wzięły we mnie górę i zmusiły do ślepego oddania się namiętności. Jego wargi
powoli zlepiały się z moimi, a ja czułem, że to wszystko powoli ze mnie opada.
Uchyliłem powieki, kiedy usta Regulusa zatrzymały się. Dopiero teraz zdałem
sobie sprawę z tego, że siedzę na jego kolanach, spleciony z nim ramionami, z
mocno bijącym sercem.
Drgnąłem gwałtowanie, odchylając się w tył
z przestrachu. Straciłem równowagę i zsunąłem się z jego kolan wprost na
kamienną podłogę. Jęknąłem, czując jej zimno i twardość. Spuściłem głowę, nie
chcąc uwierzyć w to, co przed chwilą zrobiłem. Wreszcie zebrałem się na odwagę
i podniosłem wzrok, wbijając go w Blacka. Jego spojrzenie wyrażało politowanie do
tak żałosnej istoty, jaką byłem.
– Nie miałeś prawa, ty cholerny...!
– No proszę. A jeszcze przed chwilą
język ci kołkiem stanął. I nawiasem mówiąc, nie tylko on.
Na to hasło, podciągnąłem nogi pod brodę,
sztyletując go wzrokiem. Bezczelny, podstępny, niewychowany zboczeniec. Chętnie
zerwałbym ten chytry uśmieszek z jego szlachetnej mordy.
– Co wy
wyrabiacie? – drgnąłem na dźwięk głosu Williama, który jak się
wkrótce okazało, stał niedaleko z rękami splecionymi na piersi i wpatrywał
się w nas z lekko uniesioną brwią. Za nim schował się Peter, który ciekawsko
spoglądał na Ślizgona, zaciskając dłoń na różdżce. Podniosłem się czym prędzej
z ziemi i otrzepałem ubranie, obciągając nerwowo sweter. Musiałem wyglądać
wyjątkowo żałośnie, próbując zachowywać się naturalnie i obojętnie.
– Nie twój interes – chłód
głosu Regulusa zostawił małe sopelki na moim karku. Skuliłem się
lekko. Black wstał i wpatrzył się w Willa bez większego zaangażowania.
Zacisnąłem wargi, zastanawiając się, czy oni widzieli, co działo się tu jeszcze
chwilę temu i zapadając się coraz głębiej pod ziemię, myśląc o najgorszym
scenariuszu.
– Filch kazał się nam
zmienić – William spojrzał na Regulusa z niechęcią. Jego kocie oczy
kryły w sobie odrobinę groźby. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to prawda,
jednak doszedłem do wniosku, że nie ma to najmniejszego znaczenia.
Black chwilę stał w bezruchu, po czym
wolno ruszył w stronę schodów, prowadzących do holu głównego. Jego sylwetka
poruszała się elegancko, włosy drgały przez miękkie kroki. Nawet nie obejrzał
się na Petera, który z przerażoną miną, podreptał za nim, oglądając się raz
jeszcze na Williama. „Uciekaj, nie marnuj czasu!”, przeszło mi przez
myśl, ale postanowiłem ograniczyć się do skinięcia głową na jego psi wzrok.
– Nie wiem, co robiłeś przed nim w
klęczkach i zastanawiam się, czy nie powinienem zasięgnąć u ciebie
języka – Will uśmiechnął się tajemniczo, pochylając się, by jego
twarz znajdowała się na wysokości mojej. Widząc grymas na mojej twarzy,
zaśmiał się i objął mnie, całując lekko w czoło. Opadł na ławę w miejscu, gdzie
przed chwilą siedział Regulus i pociągnął mnie za sobą, bym usiadł mu między
nogami. Zaczerwieniłem się, starając się jakoś zmienić temat.
– Filch wcale nie kazał się wam
zmienić, prawda? – poczułem jego ciepłą dłoń na swojej
głowie. Splotłem dłonie, udając, że niezwykle mnie one interesują.
– Nie, muszę z tobą pogadać.
Dowiedziałem się czegoś.
Moje zmysły się wyostrzyły. Spojrzałem na
niego nagle, czując jak z każdą, kolejną sekundą ciszy moja ciekawości rośnie i
dopomina się o odpowiedź. Will uśmiechnął się zadowolony, patrząc przez chwilę
prosto w moje oczy, po czym zaczął gładzić moje włosy.
– Chodzi o Syriusza. To niewiele, ale
jestem pewien, że Wolfram pojawił się tu tylko ze względu na
niego – zdradził ciszej, jeszcze nie szeptem, ale pewnego rodzaju
pomrukiem. – Mogę wybadać tę sprawę bardziej, ale
nasz wilczek wcale nie chce współpracować.
– Dlaczego „wilczek”? – obruszyłem się, starając się ukryć
zaczerwienione od złości policzki we włosach. Will zaśmiał się cicho i
oparł się o ścianę, obejmując mnie i wtulając w swój tors. Przez chwilę
słyszałem jeszcze jak jego serce podskakuje pod wpływem chichotu, po czym
zaczęło wybijać swój normalny rytm.
– To przez jego imię.
– Więc może pieszczotliwie zaczniemy
Syriusza nazywać naszą „gwiazdką”, a Petera „apostołem”,
cholera jasna? – warknąłem przez zaciśnięte zęby.
– Mały uzurpatorze, boisz się o swoją
władzę? – Will zniżył trochę głowę, by móc wpatrywać się w moją
twarz. Zachciało mu się zmyślnych apostrof!
– Nie toleruję chamstwa i...
– Myślę że po prostu cię to obeszło,
wiesz? – westchnął, widząc błyskawice rzucane w niego z
moich oczu. – Jesteś po prostu zmęczony, za bardzo się
denerwujesz. Musisz wreszcie spokojnie się wyspać – mówiąc to,
ściślej mnie objął i ułożył policzek na mojej głowie. Przymknąłem
oczy, czując przyjemne ciepło, bijące od niego. Z drugiej strony nie miałem
ochoty na większą dawkę atrakcji dzisiaj. Osiągnąłem już swój limit na kolejne
stulecie, a co dopiero na dwa, pieprzone dni.
– No ale teraz chcę buziaczka.
Przynajmniej takiego jak dla Blacka!
Wchodząc do dormitorium, miałem już po
dziurki w nosie tych całych hormonów, zbieżności dziwnych zdarzeń i ludzi,
którzy czegoś ode mnie chcą, a nie mieści się to w granicach przyzwoitości.
Teraz chciałem tylko paść na łóżko, zasnąć i nie mieć cholernych snów, które
doprowadzały mnie już do szału. To niewiarygodne, jak bardzo człowiek może być
wrogiem dla samego siebie.
Chłopaków jeszcze nie było, chociaż oni
także mięli niedługo wrócić ze szlabanu. Nie miałem ochoty na czyjekolwiek
towarzystwo. Dzisiaj tylko melisa nie podziałałaby na mnie pobudzająco.
Wszystko inne klasyfikowało się pod: „cholerne, pieprzone, irytujące,
nieistotne, bezsprzecznie złe, złośliwe i nie do życia”.
Ułożyłem się na łóżku w pozycji
embrionalnej i przymknąłem oczy. Poczułem jak lawendowy zapach mnie powoli
obejmuje i tuli, kojąc do snu. Nie było go tak dużo jak poprzedniej nocy,
jednak trwał wciąż, kryjąc się w nieokreślonym miejscu. Zaciągnąłem się nim z
przyjemnością. Kiedy ostatnio Syriusz mnie przytulał?
Uchyliłem powieki, patrząc nieśmiało na
jego łóżko. Niemalże widziałem lawendowe opary, unoszące się nad nim, czułem
ciepło, którym było przesiąknięte. Poczułem jak na moje policzki wpływa gorąca
fala – nie taka jak zwykle, tylko nieśmiała i delikatna. Wstałem
powoli, wzdychając i wahając się jeszcze. W końcu opadłem na miękki
materac, wzbijając ten zapach w górę, by mnie przykrył i czule ucałował.
Zaciągnąłem się nim, leżąc twarzą w miękkiej kołdrze. Jedną ręką wciąż
trzymałem swoją poduszkę, drugą zacisnąłem na pościeli Syriusza, która wydała
mi się teraz nienaturalnie przyjazna, gładka. Chwilę leżałem zupełnie
obezwładniony, czekając aż wreszcie będę ukojony. Jednak wszechobecne ciepło
mnie nie zaspokoiło. Nie myśląc wiele, przykryłem się od pasa w górę lawendową
pierzyną i wtuliłem twarz w poduszkę Syriusza, swoją przyciskając do piersi.
Drgnąłem lekko, marszcząc brwi. Uniosłem
lekko twarz, wpatrując się w niewielką plamę czekolady w rogu jaśka. Zacisnąłem
wargi, w pierwszej chwili zupełnie niczego nie rozumiejąc. Aż w końcu wydało mi
się, że wiem. Zaciągnąłem się zapachem swojej poduszki i uśmiechnąłem się
lekko, błogo. Syriusz musiał je wczoraj podmienić. Powinienem być zły,
jednak... Zaciągnąłem się znowu.
Zawinąłem się w pościel Blacka, chłonąc
jej ciepło i uspokajający zapach. Zamknąłem oczy, mając nadzieję, że ta chwila
będzie trwała wieczność. Jednak kiedy już przysypiałem, ktoś schwycił kokon, w
który byłem zawinięty i ściągnął go ze mnie. Drgnąłem, w pierwszej chwili nie
wiedząc, co się dzieje. Spojrzałem nieprzytomnym wzrokiem na postać pochylającą
się nade mną. To był Wolfram.
Skrzywiłem się, zdając sobie sprawę, że
jest środek nocy, a on tak po prostu wszedł do naszego dormitorium. Znowu. Na
dodatek ten jego zniesmaczony i pełen wyrzutu wzrok teraz zupełnie mnie
zezłościł. Usiadłem gwałtownie, piorunując go wzrokiem.
– Co ty tu wyrabiasz?
– Wcale nie przyszedłem do ciebie.
Poczułem jak z wściekłości drżą mi ręce.
Podniosłem się jednak, puszczając pościel, którą trzymałem w rękach i patrząc
na niego z góry.
– Wynoś się stąd.
Drgnął, patrząc na mnie jak na obślizgłego
robaka i wyprostował się dumnie, nadrabiając wyniosłością wzrost. Doszedłem już
do stanu, w którym para buchała mi z uszu, a sam z pewnością mogłem zionąć
ogniem.
– Za kogo ty się uważasz? Przyszedłem
do Syriusza i tu na niego poczekam – zajrzał mi głęboko w oczy
znowu z tym samym wyrzutem, jakby mówił, jak niewart czegokolwiek jestem. A nie
miał racji. Nie zamierzałem ustępować z pola.
Moje ręce z drżeniem podniosły się do jego
koszuli. Zacisnąłem na niej dłonie i w nagłym odruchu potrząsnąłem nim.
– Syriusz jest mój, ty wredna, krótkonoga
kreaturko!
Stałem tak przez minutę, patrząc na jego
konsternację, nadal rozważając rozszarpanie go i nałożenie klątwy na jego
cholerną duszę. Zapewne posunąłbym się do czegoś wyjątkowo okrutnego, gdyby nie
nagłe westchnięcie, dochodzące od strony drzwi.
Wyobraźcie sobie najpiękniejszą osobę na
świecie. Teraz pomyślcie, jak bardzo ją kochacie – nad życie i
wszystko inne. Jak jest idealna, ciepła, czuła. Zdajcie sobie sprawę, że jest
jedynym, czego teraz potrzebujecie. A teraz wyobraźcie sobie, że ta osoba się
uśmiecha, tylko do was. Jakby świat poza wami nie istniał. I tak właśnie
wyglądał dla mnie wtedy Syriusz. Pięknie.
Mój własny prywatny rozdział Remusa.
OdpowiedzUsuńPolecam,
Remus <3
Ubolewam tylko, że Remus nie wyprał swojej szaty... swoją droga jestem pewna, że czerwień by mu pasowała :D
OdpowiedzUsuńA co do Regulusa to nie dziwię się, że i do niego ma słabość Remus ;)