24. Karma

Mój świat się trochę zawalił. Przez chwilę bałem się nawet, że zupełnie się skończył, ale Syriusz ocknął się po kwadransie w skrzydle szpitalnym i mimo licznych złamań i wstrząsu mózgu, miał „dojść do siebie”, jak to wszyscy mówili. Tylko, że ja się bałem. Straszliwie się bałem. I poczułem znowu tę pustkę, która kiedyś nie pozwalała mi spać. Zobaczyłem rozległą łąkę z lawendą, która pachniała śmiercią. Ale tym razem zamiast schować się przed nią, jak tchórz, postanowiłem działać. Dlatego właśnie teraz szedłem do gabinetu Dumbledora.
Stanąłem przed złotym orłem, który nagle się obrócił, zmuszając mnie do cofnięcia się. Zacisnąłem pięści. Przede mną pojawił się zaskoczony Lucjusz Malfoy. Uśmiechnął się i popchnął mnie, przechodząc obok. Zatrzęsłem się na widok jego zadowolonej miny.
– Malfoy! – warknąłem, postępując parę kroków w jego stronę. Zatrzymał się i po chwili obrócił, rozkładając ręce.
– Coś nie tak, dzieciaku?
Zadarł podbródek do góry i obserwował mnie, uśmiechając się połową ust. Zobaczyłem jak jego zimne, metaliczne tęczówki aż błyszczą od ekscytacji i uciechy. Gestem rozłożenia rąk chciał mi najwyraźniej powiedzieć, że ani trochę się mnie nie boi, że i tak nic mu nie będę w stanie zrobić. Że wygrał. Właściwie po raz pierwszy dla mnie wydał się człowiekiem myślącym i względnie inteligentnym.
Widząc moje zmieszanie i zaskoczenie, Malfoy wybuchnął głośnym śmiechem, który wprawił w ruch moje bębenki i zaczął wibrować w mojej czaszce.
Nie wytrzymałem.
Korzystając z rozpędu, jaki wziąłem, uderzyłem go w twarz. Przyznam. Nie umiałem do końca tego robić, więc ręka złożona w pięść zabolała, a kości zgrzytnęły. Nie przejmując się tym jednak, wypełniony słodką adrenaliną i gniewem, chwyciłem jego włosy na czubku głowy i wcisnąłem jego twarz w ścianę. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, co robię. Cofnąłem się o krok, zasłaniając swoje usta. Zaraz jednak stanąłem w obronnej pozie, będąc gotowym.
Zobaczyłem strużkę krwi, cieknącą z jego nosa. Złapał się za twarz i jęknął, odnajdując mnie trzeźwym spojrzeniem. Za pierwszym razem odepchnąłem jego dłoń, ale zaraz złapał mnie drugą. Wykręcił mi rękę i już chwilę potem stałem oko w oko ze ścianą. Lucjusz otarł nos rękawem i przycisnął mój policzek do zimnego kamienia. Zacisnąłem wargi.
– Taki waleczny. Chyba się zapomniałeś, Lupin.
– Puść mnie, ty szczurze – zawarczałem, próbując się mu wyrwać. Wywinął moją rękę tak, że mój nadgarstek dotknął karku. Jęknąłem, krzywiąc się z bólu.
– Jesteś tylko śmiesznym szczeniakiem, nie zapominaj – poczułem jak Lucjusz wbija mi różdżkę pod żebro. Nie mogłem powstrzymać rozbawienia, które wpełzło mi na twarz, głaszcząc po policzkach.
– I co mi teraz zrobisz? Użyjesz któregoś z trzech zaklęć, jakie znasz?
Poczułem jak jego dłoń mocniej zaciska się na moim nadgarstku i usłyszałem szczęk swoich kości. Wziąłem głęboki wdech, czując pulsujący ból rozlewający się od ramienia po całym moim ciele.

– Proszę wejść.
Wkroczyłem do gabinetu Dumbledora, zastając go pochylonego nad feniksem. Zamknąłem za sobą drzwi i przez chwilę wpatrywałem się w ptaka zdziobującego ziarno z dłoni dyrektora. Wyglądał młodo. Ostatnio jak widziałem Fawkesa, jego pióra przyprószone były popiołem, a dziób rozwierał się w niemej prośbie o oddech. Pomyślałem, że smutno jest być właścicielem feniksa. Ocknąłem się w momencie, kiedy Dumbledore uniósł wzrok i uśmiechnął się do mnie prostodusznie, jakby wiedział o czym myślę.
– Zmienił pan fryzurę, panie Lupin? – spytał, zapraszając mnie do środka gestem. Przygładziłem dłonią tył swojej głowy, czując pod palcami świeżo ścięte końcówki włosów. Przełknąłem ślinę, a niewidzialna ręka ścisnęła moje serce i przez chwile je tak trzymała. Spuściłem wzrok i przeszedłem w głąb gabinetu.
– Wygląda pan teraz doroślej.
– Profesorze – uciąłem, wlepiając w niego wzrok. – Co z Malfoyem?
Dumbledore uniósł brwi szczerze zdziwiony, po czym rozsiadł się w swoim fotelu strapiony.
– Pan Malfoy został zobligowany do złożenia przeprosin.
– Słucham? – nie mogłem uwierzyć w to, co słyszałem. Nie do końca nad sobą panując, oparłem dłonie na biurku przed profesorem, pochylając się w jego stronę. Ramię zabolało nieco.
– Był tu już młody pan Black i powiedział, że rodzina nie żywi do pana Malfoya żalu i rozumie brutalną naturę Quidditcha. Przykro mi, panie Lupin, ale niewiele mogłem zrobić w tej sprawie.
– Black? – uniosłem brwi, prostując się, nieco zmieszany swoją śmiałą postawą. Schowałem dłonie za sobą. – Regulus?
– Nikt inny. Powiedział, że napisał już do szanownej pani Black.
Wzdrygnąłem się na samo wspomnienie matki Syriusza. Moje dłonie niekontrolowanie zacisnęły się w pięści.
– Czyli... czyli nic pan nie zrobi? – spytałem z niedowierzaniem. Zobaczyłem w jego oczach, że mimo zmartwienia całą tą sytuacją, ma związane ręce. Mój świat zawirował na chwilę.
Nie wiedząc kiedy, opuściłem gabinet, nie odzywając się więcej. Ruszyłem wzdłuż korytarza, kierując się w stronę dormitorium. Cały aż buzowałem od wypełniającej mnie wściekłości. Syriusz mógł zginąć, a nikt nie zamierza nawet kiwnąć palcem. Nie mogłem uwierzyć, że w szkole takiej, jak Hogwart mogło mieć miejsce coś podobnego. To wszystko brzmiało, jak jakiś kiepski żart i po cichu miałem nadzieję, że zaraz McGonagall wyskoczy zza rogu uśmiechnięta z kwiatami w dłoni, a Syriusz objawi się przede mną zupełnie zdrowy i ucałuje mnie.
Ucałuje mnie...
Zatrzymałem się i zmieniłem kierunek. Szybko zbiegłem po schodach aż do lochów. Wkrótce przepychałem się już między Ślizgonami, którzy oglądali się za mną z wrogością wypisaną na twarzach. Co jakiś czas, któryś puścił w moją stronę niemiłą uwagę. Ja jednak miałem jeden cel i choćbym musiał wtargnąć do każdej sypialni Slytherinu, chciałem go zrealizować.
Nagle ktoś chwycił mnie za ramię i pociągnął w tył. Odwróciłem się w kierunku napastnika, strząsając z siebie jego dłoń. Był to uczeń piątego roku, Aaron Zabini. Znałem go głównie z Klubu Ślimaka, ale oczywiście tylko z widzenia. Zabini zresztą był w szkole całkiem popularny przez swój wygląd. Wielu dziewczynom zawrócił w głowie, mimo że był raczej zimnym i niedostępnym typem. Nie wydaje mi się, żeby odpowiedział na którykolwiek z listów, przysyłanych mu przez fanki.
Ładne usta Zabiniego wykrzywiał jednak grymas obrzydzenia.
– A co ty tu robisz? – popchnął mnie lekko, widząc niezadowolenie na mojej twarzy. Kilkoro Ślizgonów przystanęło i zaczęło się nam przyglądać.
– Nie interesuj się tak – pokręciłem głową, rozważając odejście, jednak kiedy popchnął mnie znowu, złość we mnie urosła. Wszyscy Ślizgoni są tacy sami. Nie szanują niczego i radzą sobie z przeszkodami, używając siły. Zacisnąłem pięści i byłem gotowy zetrzeć Zabiniemu ten szpetny grymas z twarzy.
– Co tu się dzieje? – nagle usłyszałem głos osoby, której szukałem. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem Regulusa, przepychającego się między uczniami w naszym kierunku. Brwi miał ściągnięte w wyrazie zdziwienia i zaniepokojenia.
– No już, rozejść się – na dźwięk jego głosu większości Ślizgonów uśmiech zniknął z twarzy. – Zabini, co ty tu odstawiasz?
Black podszedł do nas, ale nim zdążył wydusić z siebie coś więcej, złapałem jego koszulę i przycisnąłem go do jednej ze ścian. To było jak impuls, który rozpętał burzę w mojej głowie. Regulus uniósł brwi, szczerze zaskoczony i przez chwilę wpatrywał się we mnie.
– Co to miało znaczyć, Black? Poświęcasz swojego brata, żeby tleniony osiłek nie wyrzucił cię ze swojego kółeczka adoracji? – warknąłem na niego, nie do końca świadomy, że powiedziałem to na głos. Chwilę później musiałem złapać się za twarz, bo uderzył mnie łokciem.
Nim wyszedłem z pierwszego szoku, złapał mnie za szatę i zaczął ciągnąć korytarzem w stronę schodów na główny hol. Ślizgoni rozstępowali się przed nami, nieco zdziwieni. Część z nich chichotała pod nosami. Kiedy zostawiliśmy wszystkich gapiów daleko za sobą, Regulus zatrzymał się i puścił mnie, popychając na ścianę.
– Lupin, słowo daję, jeszcze jedna taka akcja i będziesz zbierał zęby z podłogi – splótł ręce na piersi i wpatrzył we mnie poirytowane spojrzenie. Otarłem twarz dłonią, czując krew sączącą się z mojej wargi. Nieprzyjemnie szczypała, jednak postanowiłem to zignorować.
– Zachowałeś się jak ostatni dupek – oderwałem plecy od ściany, stając przed nim i rozważając jeszcze oddanie mu za tego kuksańca.
– Nie gorączkuj się tak, Syriuszowi nic nie będzie – wzruszył ramionami, zaciskając dłonie na swoich łokciach i uniósł brew.
– Nic mu nie będzie? Widziałeś go chociaż?! Nawet nie poszedłeś się z nim zobaczyć! No dalej, powiedz mi, jak bardzo nie obchodzi cię twój własny brat!
– Uspokój się, szczeniaku – Regulus złapał moje nadgarstki i przycisnął mnie do ściany, unieruchamiając kolanem. Na chwilę zmroziło mi krew w żyłach. Wstrzymałem oddech. Wpatrywałem się w jego oczy, które powoli łagodniały.
– Mówiłem ci, żebyś go zostawił, prawda? Tylko ściągasz na niego kłopoty – duża dłoń Regulusa chwyciła mój podbródek i uniosła lekko moją twarz. Nim jednak Black rozochocił się za bardzo, wcisnąłem mu różdżkę w krtań.
– Nigdy więcej mnie nie dotykaj, jasne? – nie straciłem gardy nawet, kiedy zaczął się cofać. Jego oczy na ułamek sekundy znowu stały się zimne, ale zaraz na jego ustach wykwitł lekki uśmiech. Odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę Wielkiej Sali.
– Do twarzy ci w nowej fryzurze.

– Remus, gdzieś... co z twoimi włosami? – William cofnął się o krok, zasłaniając usta dłonią, kiedy wparowałem do naszej sypialni.
– Przestańcie, w kółko tylko włosy i włosy – uniosłem ramiona zdenerwowany. – Teraz powinniśmy się martwić o Syriusza!
– Ale... – Will usiadł na swoim łóżku i wpatrzył się we mnie. – Ktoś cię pobił?
Wstał nagle i zaraz znalazł się przy mnie, przemierzając pokój w ciągu dwóch sekund. Przesunął dłonią po moim policzku. James stanął tuż przy nim i zaczął poprawiać moją szatę. Uniosłem dłonie, patrząc na nich zniecierpliwiony.
– Naprawdę nic mi nie jest.
– Gdzieś ty się podziewał... – William powiedział to z troską, która trochę mnie zmieszała. Chyba nie uda mi się tak po prostu ich przekonać do skupienia się na Syriuszu. Jak zwykle martwili się trochę za bardzo. Usiedliśmy na łóżkach i opowiedziałem im o wszystkim, czego się dowiedziałem.
– Te ślizgońskie żmije igrają z ogniem, słowo daję – William podniósł się, wpatrując się w drzwi, jakby Lucjusz miał przez nie przejść i dać mu się pobić. Zamyśliłem się.
Slytherin pewnie zacznie się teraz panoszyć. Kto jak kto, ale Malfoy i tak za nic miał zasady panujące w szkole. Teraz zupełnie niepotrzebnie został mu wysłany sygnał, że pozostanie bezkarny jeśli dobrze to rozegra. To będzie piekło, a ja nie będę mógł na to spokojnie patrzeć, jak zwykle.
– Nie zostawimy tak tego, chłopaki – zacząłem, skupiając na sobie ich wzrok. Zobaczyłem ekscytację w oczach Jamesa. Chyba wiedział, co się święci.

W porze kolacji byliśmy już gotowi. Właściwie nasz plan nie był idealny. Postanowiliśmy bowiem wejść do pokoju wspólnego Slytherinu i mieć nadzieję, że nikogo tam nie zastaniemy. Trochę naiwne podejście, jak patrzę na to z perspektywy czasu. Co nie zmienia faktu, że dwadzieścia minut po rozpoczęciu kolacji wszyscy czworo staliśmy przed wejściem do lochu Ślizgonów. Odczekaliśmy jeszcze chwilę i postanowiliśmy wkroczyć. Podaliśmy hasło, które słyszeliśmy wielokrotnie tego dnia, czatując pod wejściem. Ściana odskoczyła i oblało nas zielone światło. Obejrzałem się jeszcze na chłopaków, nim wkroczyłem do środka.
Był to niski, długi pokój. Ze ścian skapywała wilgoć. Wydawało mi się, że kiedyś słyszałem, jak ktoś mówił, że dormitorium Slytherinu znajduje się pod jeziorem. Pod ścianami z dwóch stron stały posągi bardzo podejrzanych typów. Na końcu pokoju znajdowały się trzy kanapy, fotel i stół. W kominku palił się zielony ogień. Pomyślałem, że nigdy nie chciałbym zamieszkać w równie zimnym, obślizgłym miejscu.
– Dobra, nie mamy czasu – szepnąłem, widząc, że reszta także przygląda się otoczeniu z zaciekawieniem. William spojrzał na mnie i kiwnął głową. Podeszliśmy do kominka. Uklęknąłem przed nim i zacząłem mruczeć zaklęcia, starając się skupić możliwe jak najbardziej. William i James wyciągnęli czerwoną kopertę i woreczki z koloryzującym proszkiem. Wsypali zawartość do kominka. Ogień zaczął mrugać, a dywan przyprószyły zielone iskry. William zaklęciem posłał kopertę w głąb komina.
W momencie kiedy zostały mi dwie linijki zaklęcia, Peter stojący na czatach zacząć machać rękoma, patrząc na Jamesa w akcie desperacji.
– Remus, musimy iść – William spojrzał w kierunku sypialni, od których już słychać było skrzypienie drzwi. Pokiwałem głową i zacisnąłem powieki starając się skupić na ostatnich słowach. W momencie, kiedy się odwróciłem było jednak za późno. Regulus stał na końcu korytarza, wpatrując się w nas zaskoczony. Trwaliśmy w tej ciszy do momentu, kiedy William przyłożył dłoń do ust Regulusa i przycisnął go ramieniem do ściany.
– Za mną, panie Black. Tylko proszę, grzecznie – uśmiechał się, cedząc te słowa przez zęby. Regulus wyraźnie się zirytował. William był nieco wyższy od niego i cała ta sytuacja wydała mi się śmieszna.
Wyciągnęliśmy Regulusa z pokoju wspólnego i skierowaliśmy się w stronę głównego holu.
– Będzie lepiej dla was, jak mnie zostawicie – warknął, kiedy staliśmy przed wyjściem na błonia. William natychmiast wcisnął mu palec w pierś.
– Będzie lepiej dla ciebie, jeśli w ogóle nie będziesz się odzywał, Black. I lepiej weź sobie moje ostrzeżenie do serca – dźgnął go w czoło i zobaczyłem błyskawicę przecinającą nocne niebo w oczach Regulusa. Morze w nich wzburzyło się, a marynarze zaczęli składać maszt w panice, chcąc uchronić się przed niechybnym zatonięciem. To nie wróży niczego dobrego.
– Wystarczy – powiedziałem, stając między nimi. Mierzyli się jeszcze przez chwilę spojrzeniami.
– Co wy kombinujecie? – Regulus poprawił szatę, nadal badając czujnym wzrokiem Williama.
– Niedługo się przekonasz. Radzę nie przebywać zbyt dużo w pokoju wspólnym. Jak kolega koledze – wsunąłem dłonie w kieszenie szaty i uniosłem na niego wzrok. Prychnął szczerze rozbawiony tą uwagą i odwrócił się, wzruszając ramionami. Skierował się w stronę Wielkiej Sali.
– „Kolega koledze” – skrzywił się William i splótł ręce na piersiach, odprowadzając Regulusa wzrokiem. – Myślisz, że nas wyda?
– Nie ma mowy – pokręciłem głową. – O niczym nie zapomnieliśmy?
James zaczął odliczać do czterech.
– Wszyscy są.
William uśmiechnął się nagle szeroko i objął mnie ramieniem, prowadząc na kolację.
– Szanowni Huncwoci są wielce zawiedzeni postawą szczura Slytherinu – wyrecytował treść wyjca i zachichotał.
To zdało mi się o wiele bardziej zabawne, gdy jeszcze tego samego wieczora usłyszeliśmy podobne zdanie z ust profesor McGonagall.

– Panie Lupin, jestem panem skrajnie zawiedziona. Oczywiście to tyczy się was wszystkich. Najadłam się przez was wstydu! – pani profesor miotała się po gabinecie dyrektora, mierząc nas wściekłym spojrzeniem. Wszyscy staliśmy dość niewzruszeni z dłońmi schowanymi za plecami. To ją tylko bardziej rozeźliło. Ciężko było jednak za cokolwiek przepraszać, widząc panikę na twarzach Ślizgonów i ten tajemniczy uśmiech błąkający się w kąciku ust profesora Dumbledora. Bo uśmiechał się i patrzył na mnie, jakby był dumny. Więc nie pozostało mi nic innego jak odwzajemnić ten grymas.
Wyszliśmy z gabinetu kwadrans później, lżejsi o parę punktów, bogatsi o szlaban i obowiązek przeprosin.
– Nie było tak źle – powiedział James, zakładając ręce za głowę i zastanawiając się nad czymś.
Ale może być gorzej. W ramach zadośćuczynienia mieliśmy bowiem wysprzątać pokój wspólny Slytherinu i odczarować wszystkich Ślizgonów. Do tego wysprzątać sypialnie pokrzywdzonych. Bardzo upokarzające i przez chwilę zastanawiałem się, czy było warto. McGonagall rzeczywiście była mistrzynią w wymyślaniu szlabanów.

Siedziałem na stołku w pokoju wspólnym Ślizgonów i odliczałem uczniów stojących w kolejce. Na początku wydawało mi się to śmieszne, jednak po dziesiątym dzieciaku zaczęło mi się nudzić. Niestety z tego, co zauważyłem głównymi poszkodowanymi byli uczniowie pierwszego roku. Nieporadnie tarmosili swoje bujne rude włosy i z uporem maniaka próbowali ukryć wielkie zęby, sterczące im z pysków. Biedne maleństwa, pomyślałem odczarowując małego szatynka jak się okazało, błądzącego po mojej twarzy niezrozumiałym spojrzeniem. Reszta chłopaków niemal uprzątnęła całkowicie osmolony pokój wspólny, więc wkrótce pozostały nam tylko sypialnie.
Kiedy wstałem ze stołka i zacząłem psychicznie szykować się do wtargnięcia do któregoś z pokoi Ślizgonów, z korytarza prowadzącego do sypialni wychyliły się trzy sylwetki. Byli wysocy i szli w moją stronę dumnym krokiem, mimo sterczących, rudych kitek i zębów zawadzających o ich brody. Zabini, Malfoy i jeszcze jeden osiłek. Wallace, zdaje się.
Zakryłem usta dłonią, starając się uspokoić i nie wybuchnąć przed nimi śmiechem. Malfoy i tak się jednak zirytował i popchnął mnie lekko w stronę stołka.
– No dalej – wydukał z trudem.
Przez chwilę się zastanawiałem, czy nie zrobić im kolejnego dowcipu. Naprawdę walczyłem z jedną z silniejszych pokus w moim życiu. Byłoby to jednak tak pozorne zwycięstwo, że wkrótce oprzytomniałem z marzeń i odczarowałem całą trójkę. Obserwowałem jak kita Malfoya kurczy się, wijąc w fantazyjnych splotach i przemienia się w jego krótko przycięte, platynowe włosy. Ślizgon dotknął swoich ust, po czym wbił we mnie wzrok.
– Złamię cię teraz wpół, jak tyczkę, Lupin.
Nim zdążyłem zareagować, Lucjusz schwycił mnie za szyję i przeszedł ze mną parę kroków w przód. Usłyszałem krzyk Williama i kątem oka zobaczyłem Huncwotów, podrywających się z ziemi. Lucjusz obejrzał się na nich z uśmiechem. Wykorzystując moment jego nieuwagi, zamachnąłem się i uderzyłem kolanem w jego brzuch. Puścił mnie i zginął się wpół, sycząc jak wąż. Cofnąłem się w tył, łapiąc się za szyję i czekając na jego kolejny cios, mając nadzieję, że ktoś znowu wybawi mnie z opresji.
– Ty cholerny, mały... – zobaczyłem jak sięga po różdżkę i celuje nią we mnie, mimo wyraźnego bólu, który nadal rozchodził się po jego ciele. Przełknąłem ślinę i także sięgnąłem po różdżkę.
– Wystarczy! – usłyszałem nagle. Regulus schwycił ramię Malfoya i pomógł mu się wyprostować.
– Dajcie już spokój tej dziecinadzie! Lucjuszu, jeśli nie potrafisz sobie poradzić z małym chłopcem, lepiej się w ogóle do niego nie zbliżaj, a ty – wskazał palcem na mnie – ty masz posprzątać mi pokój.
I tyle. Bo Regulus złapał moje ramię i wciągnął zupełnie zszokowanego mnie w korytarz.
– Black, co ty wyrabiasz? – spytałem w końcu, nadal zdziwiony, wyswobadzając się z jego uścisku. Odwrócił się w moją stronę i zobaczyłem lekki uśmiech majaczący w kącikach jego ust.
– Nie pozwolę, żeby mi ktoś popsuł zabawkę.
Uniosłem brwi i wpatrywałem się w niego przez chwilę. Otworzył drzwi, przed którymi staliśmy i wszedł do oświetlonego świecami wnętrza. Splotłem ręce na piersi, lekko wytrącony z równowagi jego uwagą. Ruszyłem za nim.
– Nie wyobrażaj sobie za wiele, Black.
– Mhm – mruknął od niechcenia. – Jak wrócę wszystko ma być na swoim miejscu.
Mówiąc to, zniknął w bocznych drzwiach, prowadzących do łazienki, jak podejrzewałem. Tak po prostu zostawił mnie w swoim pokoju. Zamknąłem więc tylko drzwi i rozejrzałem się.
Sypialnia była znacznie mniejsza od naszej. Ale tym, co zaskoczyło mnie najbardziej było pojedyncze łóżko stojące pod ścianą. To był pokój jednoosobowy. Nie miałem bladego pojęcia, że w Hogwarcie istnieją pokoje tego typu. Oprócz łóżka i szafki nocnej, pod ścianą stało biurko, krzesło i pewnie całkiem wygodny fotel. Na przeciwległej ścianie szafa i szafeczka na kufer.
– Cholerna elita – mruknąłem do siebie i zacząłem zbierać ubrania porozrzucane po podłodze. Właściwie, czy takie wysługiwanie się mną jest zgodne z regulaminem szkoły? Powinienem to sprawdzić. Bo coś mi tu nieźle śmierdzi i wcale nie są to stare skarpetki Regulusa. Profilaktycznie ominąłem bokserki, wylegujące się na środku dywanu i zacząłem składać koszule. Ma bardzo ładne perfumy. Wyczuwam... bergamotkę? Podskoczyłem lekko, zdając sobie sprawę z faktu, że wącham ubrania Regulusa. Skarciłem się za to w myślach i ułożyłem wszystko w szafie. Zajrzałem do notatek rozsypanych po biurku. Miał bardzo kobiece pismo, co wywołało lekki uśmiech na moich ustach. Posegregowałem pojedyncze kartki przedmiotami. Usłyszałem skrzypienie drzwi.
– Zostawiłeś coś na środku – usłyszałem rozbawiony głos, dochodzący zza moich pleców.
– Jeżeli myślisz, że choćby pomyślę o tknięciu twoich gaci małym palcem u stopy, to się grubo mylisz – odwróciłem się, trzymając w dłoniach jego książkę do eliksirów. Odskoczyłem w tył, wpadając na biurko i boleśnie obijając sobie pośladek. On był...! On był nagi!
Znaczy nie zupełnie. Owinął pas ręcznikiem, ale...
– Co to ma znaczyć, Black? – odwróciłem się do niego plecami i zacząłem nerwowo przestawiać książki z miejsca na miejsce. Usłyszałem jego powolne kroki. Oparłem dłonie na blacie biurka i czekałem, nie mogąc zdobyć się na żaden ruch
– Już późno i wziąłem kąpiel. A wiesz, mogę tu paradować, jak chce. Póki co jesteś tylko skrzatem domowym – poczułem na ramionach jego ciężar. Wstrzymałem oddech, czując krew uderzającą mi do głowy.
– Co jest, Lupin? Nie lubisz patrzeć na innych chłopców, jak są nago? Chyba nie uwierzę.
Drgnąłem na jego rozbawiony ton głosu. Oparł brodę na moim ramieniu i poczułem, jak jego włosy plączą się w moim swetrze, mocząc go. Zapomniałem jak się oddycha.
– Nie wiem, w co ty pogrywasz, ale przestań natychmiast – usłyszałem jak mój głos drży przy ostatnim słowie. Wziąłem jednak głębszy wdech i wyswobodziłem się z jego uścisku. Odszedłem parę kroków i uniosłem wzrok na jego twarz, zachowując stosowną odległość. Wyglądał na zniechęconego.
– Jeśli skończyłeś, to możesz lecieć, ale radzę ci nie wpadać do pokoju Lucjusza. Ma tam straszny chlew, poza tym nie będę cię pilnował cały czas.
– Bracia Black, zawsze tacy troskliwi – zatrzęsłem się ze złości i zawstydzenia. Obróciłem się na pięcie i wyszedłem, trzaskając drzwiami.

Następnego dnia miałem problemy ze wstaniem. Siedzieliśmy w dormitorium Ślizgonów aż do drugiej. Jedynym pozytywem, był fakt, że James zgodził się sprzątać w pokoju Lucjusza, co zaoszczędziło mi z pewnością serii kuksańców i transformacji w żabę. Zasnąłem dość szybko, ale rano i tak byłem strasznie niewyspany.
– O czym myślisz? – spytał James, idący obok mnie ze słodkim paluchem w ustach.
– Chyba wyślę rodzicom list odnośnie świąt, żeby wszystko ustalić.
– Tak wcześnie? – zdziwił się. Pokiwałem tylko głową i wsunąłem dłonie w kieszenie szaty.
– Remus? – usłyszałem nutkę wątpliwości w jego głosie. Zerknąłem w jego kierunku, dając mu do zrozumienia, że słucham. Zastanawiał się przez chwilę, jak sformułować zdanie. Już wiedziałem, że ten moment będzie należał do niecodziennych.
– Wczoraj ta ruda dziewczyna przeprowadzała ze mną wywiad po meczu. No wiesz, ma na imię Lily Evans.
– No tak, wiem – uniosłem brwi.
– Wiesz ty może, czy ona tak jakby zajęta jest?
Zatrzymałem się, bo moje nogi wrosły w ziemię.
– Ale... że co ty masz na myśli? – spytałem zupełnie skołowany. James stanął tuż przy mnie i zaczął wymachiwać rękoma. Zobaczyłem nerwowy uśmiech na jego twarzy.
– No bo jak tak z nią rozmawiałem, to wydała mi się tak straszliwie urocza. Przez cały czas walczyłem z tym, żeby jej nie pocałować albo chociaż nie skomplementować. Bo ona tak ślicznie pachniała i miała takie piegi i do tego te loczki...
Mój świat został właśnie wywrócony do góry nogami. Nigdy nie widziałem Jamesa w takim stanie. Przeskakiwał z nogi na nogę i głupio chichotał, jakby chciał to wszystko obrócić w żart. Jednocześnie, wcale nie chciał. Widziałem to wyraźnie.
– Przecież ja się z nią przyjaźniłem... od pierwszego roku...
Teraz naprawdę zacząłem się zastanawiać. Jak to jest możliwe, że ani Peter, ani James nie zauważyli jej wcześniej? Razem z Lily zawsze plątaliśmy się sobie pod nogami, jak zagubione szczeniaki. Ona była nie do końca zrozumiana przez swoje zamiłowanie do nauki, ja stałem się tak samotny, że tylko jej towarzystwo wydawało mi się właściwe. Ona była urocza i jestem pewien, że sam bym za nią szalał, gdyby nie Syriusz. Była lekarstwem na wszystko i zawsze wiedziała, co powiedzieć.
– Tak? – nagle spoważniał i zatrzymał się w normalnej pozie. – Nie zauważyłem...

W sowiarni było naprawdę zimno i ślisko przez deszcz, który padał w nocy. Obserwowałem ptaki zakopane w sianie wysypanym od niechcenia przez Filtcha. Martwiłem się, czy sowy nie pochorują się w takich warunkach. Naprawdę, czemu Hogwart ma tak kiepską sowiarnię. Ja bym tutaj zamontował jakiś piecyk... czy coś.
Kątem oka zobaczyłem dumnego ptaka, siedzącego na szczycie żerdzi. Na szczęście spał spokojnie i nie wyglądał na zmarzniętego. James miał rację, jak mi go dawał. Sowa jarzębata umie o siebie zadbać.
– Piracie, obudź się, ty leniu – zobaczyłem jak sowa uchyla powieki, ale zaraz znowu je zamyka i stroszy pióra. Tupnąłem nogą i dopiero wtedy zareagowała zeskakując na niższe szczeble. Patrzyła na mnie z wyrzutem, kiedy wsadzałem jej kopertę do dzioba. Pogłaskałem ją po główce, chcąc by choć trochę się rozchmurzyła. Nie umiała złościć się długo.
Wkrótce rozłożyła swoje ogromne skrzydła i wyleciała przez okiennicę. Patrzyłem przez chwilę, jak zmienia się w ledwo widoczny punkt na horyzoncie. Nie zostałem długo, bo smród wilgoci i ptasich odchodów nie należał do przyjemnych. Schodząc po śliskich stopniach, zastanawiałem się jeszcze, czy mama się zgodzi.
Gdy uniosłem wzrok, moim oczom ukazał się Lucjusz Malfoy. Wpatrywał się we mnie zaskoczony, a chwilę później wściekły. Odwróciłem się i w pierwszym odruchu zacząłem uciekać schodami w górę. Doszedłem jednak do wniosku, że chyba nie uniknę konfrontacji, więc pozwoliłem by złapał moje ramię i uderzył mną o ścianę. Przez chwilę uderzenie huczało mi w czaszce. Złapałem się za tył głowy i skuliłem się, chroniąc łokciami twarz. Zaraz jednak Malfoy wymierzył mi celne uderzenie w brzuch, wypychając ze mnie krzyk i resztki powietrza, jakie trzymałem w płucach. Poczułem jak spadam, więc złapałem się tego, co było pod ręką. Malfoya, w tym przypadku.
Stoczyliśmy się po schodach w dół i zatrzymaliśmy na murku, dwadzieścia parę schodków niżej. Zawisnąłem na krawędzi, patrząc na odległe błonia, majaczące gdzieś u dołu. Ze strachem cofnąłem się pod ścianę i odnalazłem wzrokiem Lucjusza. Leżał rozwalony na brzuchu na środku schodów i jęczał coś niezrozumiale, trzymając się za ramię.

– Co ci się stało w usta?
Siedziałem na parapecie w skrzydle szpitalnym i paliłem, patrząc na przesuwające się po nocnym niebie chmury. Naprzeciw mnie siedział Syriusz, także paląc i wpatrując się we mnie, jak się okazało. Pokręciłem głową i uśmiechnąłem się lekko, strzepując pył z papierosa. Przez chwilę milczał, obserwując dokładnie ruchy mojej dłoni.
– W południe wpadł tu Lucjusz ze zwichniętym barkiem. To było dopiero przedstawienie – wpatrzył się w moje oczy, jakby wiedział. Uśmiechnąłem się pod nosem i odwróciłem twarz. Zgasiłem papierosa o parapet i wyrzuciłem go przez okno. Obserwowałem go, póki nie zniknął w ciemnościach.
– Dziwnie cię takim oglądać. Sam już nie wiem, czy to seksowne, czy niewłaściwe – poczułem, jak dłoń Syriusza przygarnia mnie do siebie. Uniosłem brwi, siedząc w klęczkach między jego nogami. Wsunął dłoń w moje włosy i zaczął je gładzić. Spuściłem wzrok, nieco zawstydzony. Poczułem nieprzyjemny ucisk w sercu. Wcześniej nie przejąłem się tym, aż tak bardzo, ale teraz, jak o tym myślę, świadomość utraty długiego warkocza, zasmuciła mnie. Syriusz tak lubił moje włosy, zawsze o tym opowiadał, zawsze się nimi bawił i to z tak chorobliwym uporem, że miejscami robiło się to irytujące.
– Właściwie papierosy teraz bardziej do ciebie pasują. To chyba jednak bardziej seksi.
Uniosłem na niego wzrok i zobaczyłem wesołe ogniki, tańczące w jego oczach. To było trochę jak obserwowanie spadających gwiazd w galaktyce.  Pochyliłem się lekko, wciąż się wahając. On jednak zupełnie pewnie przywarł swoimi ustami do moich. Poczułem się jak czekoladka, topiąca się w rozkosznych ustach Blacka. Złapałem jego ramiona, wymuszając w nim przedłużenie tego pocałunku. Objął mnie w pasie jedną ręką i przyciągnął do siebie bliżej.
– Wyglądasz teraz mniej jak dziewczyna. To nawet ekscytujące. Podoba mi się.
Zaczerwieniłem się i uderzyłem lekko otwartą dłonią w jego ramię.
– Zamknij się, głupolu – odwróciłem twarz i odetchnąłem głębiej, marszcząc brwi. Mimo wszystko miałem nadzieję, że mówił to szczerze, a nie jak zwykle sczytywał treść moich myśli.
Przez chwilę milczeliśmy, Syriusz palił dalej. Stwierdziłem, że teraz albo nigdy...
– Pojedziesz ze mną do domu na święta? – spytałem, wiercąc się nieco. Było mi niewygodnie. Zajrzałem w jego oczy i zobaczyłem, jak szczerze zdziwiony, przerywa w połowie zaciąganie się papierosem. Zakaszlał dwa razy i zakrył usta dłonią, chyba nie dowierzając.
– Mówisz serio? – spytał w końcu. Pokiwałem głową i przysunąłem się do niego.
– Wysłałem już sowę rodzicom i... – nim zdążyłem skończyć zdanie jego usta przywarły do moich. Przygarnął mnie do siebie i przytrzymał mnie tak długo, że aż zaczęło mi brakować oddechu.
Zakryłem usta dłonią i spojrzałem na niego, unosząc brwi. I wtedy to zobaczyłem. Siedział tam zupełnie uśmiechnięty, oparty o mur i lekko nawet zaczerwieniony od przypływu emocji. Papieros wypadł mu z rąk i potoczył się po kamiennej podłodze. Drżącą dłoń przyłożył do ust.
To był najpiękniejszy lawendowy moment, jaki udało mi się zapamiętać.

* * *

Dla Madzi, która nie powinna tak często wpadać w paranoję.

12 komentarzy:

  1. Bo ja Ciebie kocham. So be serious <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Słowa nie opiszą, jak bardzo czekałam na ten rozdział i jak bardzo jest dobry. Remus wreszcie pokazał, że nie jest tylko zabawką do przyciskania do ściany, ale też badassem. My babu grew up :') ~Stonka

    OdpowiedzUsuń
  3. Droga Magdaleno, właśnie zabiłaś mnie ogromem tęczy i cukru zawartych w tej części. Rozdział jest idealny. Kocham w nim wszystko, od tego, że Remus właśnie kogoś pobił, poprzez mój nowy ship, za którym będę stała murem, aż po ostatnią scenę i zdanie, które chyba sobie napiszę na ścianie (ścianie, hehe).
    Ciebie też kocham. Bardzo. Mogę być Twoją sową? ~ Pirat

    OdpowiedzUsuń
  4. Ej. Przepraszam, ale ile oni mają lat, bo nie jarzę? xd

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Remus, Peter, James 13, Syriusz, Will, Regulus, Lucjusz 15. Na to by wyglądało.

      Usuń
    2. Czekaj chwilę...
      Czy Regi nie był młodszy przypadkiem?
      No od Syriego? Bo na bliźnięta to mi nie wyglądają.
      ~Strzyga

      Usuń
    3. Teoretycznie był. Ale u mnie wyszło na to, że są bliźniakami. (y)

      Usuń