Mój świat się trochę zawalił. Przez chwilę bałem się nawet, że
zupełnie się skończył, ale Syriusz ocknął się po kwadransie w skrzydle
szpitalnym i mimo licznych złamań i wstrząsu mózgu, miał „dojść do
siebie”, jak to wszyscy mówili. Tylko, że ja się bałem. Straszliwie się
bałem. I poczułem znowu tę pustkę, która kiedyś nie pozwalała mi spać.
Zobaczyłem rozległą łąkę z lawendą, która pachniała śmiercią. Ale tym razem
zamiast schować się przed nią, jak tchórz, postanowiłem działać. Dlatego
właśnie teraz szedłem do gabinetu Dumbledora.
Stanąłem przed złotym orłem, który nagle
się obrócił, zmuszając mnie do cofnięcia się. Zacisnąłem pięści. Przede mną
pojawił się zaskoczony Lucjusz Malfoy. Uśmiechnął się i popchnął mnie,
przechodząc obok. Zatrzęsłem się na widok jego zadowolonej miny.
– Malfoy! – warknąłem,
postępując parę kroków w jego stronę. Zatrzymał się i po chwili
obrócił, rozkładając ręce.
– Coś nie tak, dzieciaku?
Zadarł podbródek do góry i obserwował
mnie, uśmiechając się połową ust. Zobaczyłem jak jego zimne, metaliczne
tęczówki aż błyszczą od ekscytacji i uciechy. Gestem rozłożenia rąk chciał mi
najwyraźniej powiedzieć, że ani trochę się mnie nie boi, że i tak nic mu nie
będę w stanie zrobić. Że wygrał. Właściwie po raz pierwszy dla mnie wydał się
człowiekiem myślącym i względnie inteligentnym.
Widząc moje zmieszanie i zaskoczenie,
Malfoy wybuchnął głośnym śmiechem, który wprawił w ruch moje bębenki i zaczął
wibrować w mojej czaszce.
Nie wytrzymałem.
Korzystając z rozpędu, jaki wziąłem,
uderzyłem go w twarz. Przyznam. Nie umiałem do końca tego robić, więc ręka
złożona w pięść zabolała, a kości zgrzytnęły. Nie przejmując się tym jednak,
wypełniony słodką adrenaliną i gniewem, chwyciłem jego włosy na czubku głowy i
wcisnąłem jego twarz w ścianę. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, co
robię. Cofnąłem się o krok, zasłaniając swoje usta. Zaraz jednak stanąłem w
obronnej pozie, będąc gotowym.
Zobaczyłem strużkę krwi, cieknącą z jego
nosa. Złapał się za twarz i jęknął, odnajdując mnie trzeźwym spojrzeniem. Za pierwszym
razem odepchnąłem jego dłoń, ale zaraz złapał mnie drugą. Wykręcił mi rękę i
już chwilę potem stałem oko w oko ze ścianą. Lucjusz otarł nos rękawem i
przycisnął mój policzek do zimnego kamienia. Zacisnąłem wargi.
– Taki waleczny. Chyba się zapomniałeś,
Lupin.
– Puść mnie, ty
szczurze – zawarczałem, próbując się mu wyrwać. Wywinął moją rękę
tak, że mój nadgarstek dotknął karku. Jęknąłem, krzywiąc się z bólu.
– Jesteś tylko śmiesznym
szczeniakiem, nie zapominaj – poczułem jak Lucjusz wbija mi różdżkę
pod żebro. Nie mogłem powstrzymać rozbawienia, które wpełzło mi na twarz,
głaszcząc po policzkach.
– I co mi teraz zrobisz? Użyjesz
któregoś z trzech zaklęć, jakie znasz?
Poczułem jak jego dłoń mocniej zaciska się
na moim nadgarstku i usłyszałem szczęk swoich kości. Wziąłem głęboki wdech,
czując pulsujący ból rozlewający się od ramienia po całym moim ciele.
– Proszę wejść.
Wkroczyłem do gabinetu Dumbledora,
zastając go pochylonego nad feniksem. Zamknąłem za sobą drzwi i przez chwilę
wpatrywałem się w ptaka zdziobującego ziarno z dłoni dyrektora. Wyglądał młodo.
Ostatnio jak widziałem Fawkesa, jego pióra przyprószone były popiołem, a dziób
rozwierał się w niemej prośbie o oddech. Pomyślałem, że smutno jest być
właścicielem feniksa. Ocknąłem się w momencie, kiedy Dumbledore uniósł wzrok i
uśmiechnął się do mnie prostodusznie, jakby wiedział o czym myślę.
– Zmienił pan fryzurę, panie
Lupin? – spytał, zapraszając mnie do środka gestem. Przygładziłem
dłonią tył swojej głowy, czując pod palcami świeżo ścięte końcówki włosów.
Przełknąłem ślinę, a niewidzialna ręka ścisnęła moje serce i przez chwile je
tak trzymała. Spuściłem wzrok i przeszedłem w głąb gabinetu.
– Wygląda pan teraz doroślej.
– Profesorze – uciąłem,
wlepiając w niego wzrok. – Co z Malfoyem?
Dumbledore uniósł brwi szczerze zdziwiony,
po czym rozsiadł się w swoim fotelu strapiony.
– Pan Malfoy został zobligowany do
złożenia przeprosin.
– Słucham? – nie mogłem
uwierzyć w to, co słyszałem. Nie do końca nad sobą panując, oparłem
dłonie na biurku przed profesorem, pochylając się w jego stronę. Ramię
zabolało nieco.
– Był tu już młody pan Black i
powiedział, że rodzina nie żywi do pana Malfoya żalu i rozumie brutalną naturę
Quidditcha. Przykro mi, panie Lupin, ale niewiele mogłem zrobić w tej sprawie.
– Black? – uniosłem brwi,
prostując się, nieco zmieszany swoją śmiałą postawą. Schowałem dłonie
za sobą. – Regulus?
– Nikt inny. Powiedział, że napisał
już do szanownej pani Black.
Wzdrygnąłem się na samo wspomnienie matki
Syriusza. Moje dłonie niekontrolowanie zacisnęły się w pięści.
– Czyli... czyli nic pan nie
zrobi? – spytałem z niedowierzaniem. Zobaczyłem w jego oczach, że
mimo zmartwienia całą tą sytuacją, ma związane ręce. Mój świat zawirował
na chwilę.
Nie wiedząc kiedy, opuściłem gabinet, nie
odzywając się więcej. Ruszyłem wzdłuż korytarza, kierując się w stronę
dormitorium. Cały aż buzowałem od wypełniającej mnie wściekłości. Syriusz mógł
zginąć, a nikt nie zamierza nawet kiwnąć palcem. Nie mogłem uwierzyć, że w
szkole takiej, jak Hogwart mogło mieć miejsce coś podobnego. To wszystko
brzmiało, jak jakiś kiepski żart i po cichu miałem nadzieję, że zaraz
McGonagall wyskoczy zza rogu uśmiechnięta z kwiatami w dłoni, a Syriusz objawi
się przede mną zupełnie zdrowy i ucałuje mnie.
Ucałuje mnie...
Zatrzymałem się i zmieniłem kierunek.
Szybko zbiegłem po schodach aż do lochów. Wkrótce przepychałem się już między
Ślizgonami, którzy oglądali się za mną z wrogością wypisaną na twarzach. Co
jakiś czas, któryś puścił w moją stronę niemiłą uwagę. Ja jednak miałem jeden
cel i choćbym musiał wtargnąć do każdej sypialni Slytherinu, chciałem go
zrealizować.
Nagle ktoś chwycił mnie za ramię i
pociągnął w tył. Odwróciłem się w kierunku napastnika, strząsając z siebie jego
dłoń. Był to uczeń piątego roku, Aaron Zabini. Znałem go głównie z Klubu
Ślimaka, ale oczywiście tylko z widzenia. Zabini zresztą był w szkole całkiem
popularny przez swój wygląd. Wielu dziewczynom zawrócił w głowie, mimo że był
raczej zimnym i niedostępnym typem. Nie wydaje mi się, żeby odpowiedział na
którykolwiek z listów, przysyłanych mu przez fanki.
Ładne usta Zabiniego wykrzywiał jednak
grymas obrzydzenia.
– A co ty tu
robisz? – popchnął mnie lekko, widząc niezadowolenie na mojej twarzy.
Kilkoro Ślizgonów przystanęło i zaczęło się nam przyglądać.
– Nie interesuj się
tak – pokręciłem głową, rozważając odejście, jednak kiedy popchnął
mnie znowu, złość we mnie urosła. Wszyscy Ślizgoni są tacy sami. Nie
szanują niczego i radzą sobie z przeszkodami, używając siły. Zacisnąłem pięści
i byłem gotowy zetrzeć Zabiniemu ten szpetny grymas z twarzy.
– Co tu się dzieje? – nagle
usłyszałem głos osoby, której szukałem. Obejrzałem się za siebie
i zobaczyłem Regulusa, przepychającego się między uczniami w naszym
kierunku. Brwi miał ściągnięte w wyrazie zdziwienia i zaniepokojenia.
– No już, rozejść się – na
dźwięk jego głosu większości Ślizgonów uśmiech zniknął z
twarzy. – Zabini, co ty tu odstawiasz?
Black podszedł do nas, ale nim zdążył
wydusić z siebie coś więcej, złapałem jego koszulę i przycisnąłem go do jednej
ze ścian. To było jak impuls, który rozpętał burzę w mojej głowie. Regulus
uniósł brwi, szczerze zaskoczony i przez chwilę wpatrywał się we mnie.
– Co to miało znaczyć, Black?
Poświęcasz swojego brata, żeby tleniony osiłek nie wyrzucił cię ze swojego
kółeczka adoracji? – warknąłem na niego, nie do końca świadomy, że
powiedziałem to na głos. Chwilę później musiałem złapać się za twarz, bo
uderzył mnie łokciem.
Nim wyszedłem z pierwszego szoku, złapał
mnie za szatę i zaczął ciągnąć korytarzem w stronę schodów na główny hol.
Ślizgoni rozstępowali się przed nami, nieco zdziwieni. Część z nich chichotała
pod nosami. Kiedy zostawiliśmy wszystkich gapiów daleko za sobą, Regulus
zatrzymał się i puścił mnie, popychając na ścianę.
– Lupin, słowo daję, jeszcze jedna
taka akcja i będziesz zbierał zęby z podłogi – splótł ręce na piersi
i wpatrzył we mnie poirytowane spojrzenie. Otarłem twarz dłonią, czując
krew sączącą się z mojej wargi. Nieprzyjemnie szczypała, jednak postanowiłem to
zignorować.
– Zachowałeś się jak ostatni
dupek – oderwałem plecy od ściany, stając przed nim i rozważając
jeszcze oddanie mu za tego kuksańca.
– Nie gorączkuj się tak, Syriuszowi
nic nie będzie – wzruszył ramionami, zaciskając dłonie na
swoich łokciach i uniósł brew.
– Nic mu nie będzie? Widziałeś go
chociaż?! Nawet nie poszedłeś się z nim zobaczyć! No dalej, powiedz mi, jak
bardzo nie obchodzi cię twój własny brat!
– Uspokój się,
szczeniaku – Regulus złapał moje nadgarstki i przycisnął mnie do
ściany, unieruchamiając kolanem. Na chwilę zmroziło mi krew w żyłach.
Wstrzymałem oddech. Wpatrywałem się w jego oczy, które powoli łagodniały.
– Mówiłem ci, żebyś go zostawił, prawda?
Tylko ściągasz na niego kłopoty – duża dłoń Regulusa chwyciła
mój podbródek i uniosła lekko moją twarz. Nim jednak Black rozochocił
się za bardzo, wcisnąłem mu różdżkę w krtań.
– Nigdy więcej mnie nie dotykaj,
jasne? – nie straciłem gardy nawet, kiedy zaczął się cofać. Jego
oczy na ułamek sekundy znowu stały się zimne, ale zaraz na jego ustach
wykwitł lekki uśmiech. Odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę Wielkiej Sali.
– Do twarzy ci w nowej fryzurze.
– Remus, gdzieś... co z twoimi
włosami? – William cofnął się o krok, zasłaniając usta dłonią,
kiedy wparowałem do naszej sypialni.
– Przestańcie, w kółko tylko włosy i
włosy – uniosłem ramiona zdenerwowany. – Teraz
powinniśmy się martwić o Syriusza!
– Ale... – Will usiadł na
swoim łóżku i wpatrzył się we mnie. – Ktoś cię pobił?
Wstał nagle i zaraz znalazł się przy mnie,
przemierzając pokój w ciągu dwóch sekund. Przesunął dłonią po moim policzku.
James stanął tuż przy nim i zaczął poprawiać moją szatę. Uniosłem dłonie,
patrząc na nich zniecierpliwiony.
– Naprawdę nic mi nie jest.
– Gdzieś ty się
podziewał... – William powiedział to z troską, która trochę mnie
zmieszała. Chyba nie uda mi się tak po prostu ich przekonać do skupienia
się na Syriuszu. Jak zwykle martwili się trochę za bardzo. Usiedliśmy na
łóżkach i opowiedziałem im o wszystkim, czego się dowiedziałem.
– Te ślizgońskie żmije igrają z
ogniem, słowo daję – William podniósł się, wpatrując się w drzwi,
jakby Lucjusz miał przez nie przejść i dać mu się pobić. Zamyśliłem się.
Slytherin pewnie zacznie się teraz
panoszyć. Kto jak kto, ale Malfoy i tak za nic miał zasady panujące w szkole.
Teraz zupełnie niepotrzebnie został mu wysłany sygnał, że pozostanie bezkarny
jeśli dobrze to rozegra. To będzie piekło, a ja nie będę mógł na to spokojnie
patrzeć, jak zwykle.
– Nie zostawimy tak tego,
chłopaki – zacząłem, skupiając na sobie ich wzrok. Zobaczyłem
ekscytację w oczach Jamesa. Chyba wiedział, co się święci.
W porze kolacji byliśmy już gotowi.
Właściwie nasz plan nie był idealny. Postanowiliśmy bowiem wejść do pokoju
wspólnego Slytherinu i mieć nadzieję, że nikogo tam nie zastaniemy. Trochę
naiwne podejście, jak patrzę na to z perspektywy czasu. Co nie zmienia faktu,
że dwadzieścia minut po rozpoczęciu kolacji wszyscy czworo staliśmy przed
wejściem do lochu Ślizgonów. Odczekaliśmy jeszcze chwilę i postanowiliśmy
wkroczyć. Podaliśmy hasło, które słyszeliśmy wielokrotnie tego dnia, czatując
pod wejściem. Ściana odskoczyła i oblało nas zielone światło. Obejrzałem się
jeszcze na chłopaków, nim wkroczyłem do środka.
Był to niski, długi pokój. Ze ścian
skapywała wilgoć. Wydawało mi się, że kiedyś słyszałem, jak ktoś mówił, że
dormitorium Slytherinu znajduje się pod jeziorem. Pod ścianami z dwóch stron
stały posągi bardzo podejrzanych typów. Na końcu pokoju znajdowały się trzy
kanapy, fotel i stół. W kominku palił się zielony ogień. Pomyślałem, że nigdy
nie chciałbym zamieszkać w równie zimnym, obślizgłym miejscu.
– Dobra, nie mamy
czasu – szepnąłem, widząc, że reszta także przygląda się otoczeniu
z zaciekawieniem. William spojrzał na mnie i kiwnął głową. Podeszliśmy do
kominka. Uklęknąłem przed nim i zacząłem mruczeć zaklęcia, starając się skupić
możliwe jak najbardziej. William i James wyciągnęli czerwoną kopertę i woreczki
z koloryzującym proszkiem. Wsypali zawartość do kominka. Ogień zaczął mrugać, a
dywan przyprószyły zielone iskry. William zaklęciem posłał kopertę w głąb
komina.
W momencie kiedy zostały mi dwie linijki
zaklęcia, Peter stojący na czatach zacząć machać rękoma, patrząc na Jamesa w
akcie desperacji.
– Remus, musimy
iść – William spojrzał w kierunku sypialni, od których już słychać
było skrzypienie drzwi. Pokiwałem głową i zacisnąłem powieki starając się
skupić na ostatnich słowach. W momencie, kiedy się odwróciłem było jednak za późno.
Regulus stał na końcu korytarza, wpatrując się w nas zaskoczony. Trwaliśmy w
tej ciszy do momentu, kiedy William przyłożył dłoń do ust Regulusa i przycisnął
go ramieniem do ściany.
– Za mną, panie Black. Tylko proszę,
grzecznie – uśmiechał się, cedząc te słowa przez zęby.
Regulus wyraźnie się zirytował. William był nieco wyższy od niego i cała
ta sytuacja wydała mi się śmieszna.
Wyciągnęliśmy Regulusa z pokoju wspólnego
i skierowaliśmy się w stronę głównego holu.
– Będzie lepiej dla was, jak mnie
zostawicie – warknął, kiedy staliśmy przed wyjściem na
błonia. William natychmiast wcisnął mu palec w pierś.
– Będzie lepiej dla ciebie, jeśli w
ogóle nie będziesz się odzywał, Black. I lepiej weź sobie moje ostrzeżenie do
serca – dźgnął go w czoło i zobaczyłem błyskawicę przecinającą nocne
niebo w oczach Regulusa. Morze w nich wzburzyło się, a marynarze zaczęli
składać maszt w panice, chcąc uchronić się przed niechybnym zatonięciem. To nie
wróży niczego dobrego.
– Wystarczy – powiedziałem,
stając między nimi. Mierzyli się jeszcze przez chwilę spojrzeniami.
– Co wy
kombinujecie? – Regulus poprawił szatę, nadal badając czujnym
wzrokiem Williama.
– Niedługo się przekonasz. Radzę nie
przebywać zbyt dużo w pokoju wspólnym. Jak kolega koledze – wsunąłem
dłonie w kieszenie szaty i uniosłem na niego wzrok. Prychnął szczerze
rozbawiony tą uwagą i odwrócił się, wzruszając ramionami. Skierował się w
stronę Wielkiej Sali.
– „Kolega
koledze” – skrzywił się William i splótł ręce na piersiach,
odprowadzając Regulusa wzrokiem. – Myślisz, że nas wyda?
– Nie ma mowy – pokręciłem
głową. – O niczym nie zapomnieliśmy?
James zaczął odliczać do czterech.
– Wszyscy są.
William uśmiechnął się nagle szeroko i
objął mnie ramieniem, prowadząc na kolację.
– Szanowni Huncwoci są wielce
zawiedzeni postawą szczura Slytherinu – wyrecytował treść wyjca
i zachichotał.
To zdało mi się o wiele bardziej zabawne,
gdy jeszcze tego samego wieczora usłyszeliśmy podobne zdanie z ust profesor
McGonagall.
– Panie Lupin, jestem panem skrajnie
zawiedziona. Oczywiście to tyczy się was wszystkich. Najadłam się przez was
wstydu! – pani profesor miotała się po gabinecie dyrektora, mierząc
nas wściekłym spojrzeniem. Wszyscy staliśmy dość niewzruszeni z dłońmi
schowanymi za plecami. To ją tylko bardziej rozeźliło. Ciężko było jednak za
cokolwiek przepraszać, widząc panikę na twarzach Ślizgonów i ten tajemniczy
uśmiech błąkający się w kąciku ust profesora Dumbledora. Bo uśmiechał się i
patrzył na mnie, jakby był dumny. Więc nie pozostało mi nic innego jak
odwzajemnić ten grymas.
Wyszliśmy z gabinetu kwadrans później,
lżejsi o parę punktów, bogatsi o szlaban i obowiązek przeprosin.
– Nie było tak
źle – powiedział James, zakładając ręce za głowę i zastanawiając się
nad czymś.
Ale może być gorzej. W ramach
zadośćuczynienia mieliśmy bowiem wysprzątać pokój wspólny Slytherinu i
odczarować wszystkich Ślizgonów. Do tego wysprzątać sypialnie pokrzywdzonych.
Bardzo upokarzające i przez chwilę zastanawiałem się, czy było warto.
McGonagall rzeczywiście była mistrzynią w wymyślaniu szlabanów.
Siedziałem na stołku w pokoju wspólnym
Ślizgonów i odliczałem uczniów stojących w kolejce. Na początku wydawało mi się
to śmieszne, jednak po dziesiątym dzieciaku zaczęło mi się nudzić. Niestety z
tego, co zauważyłem głównymi poszkodowanymi byli uczniowie pierwszego roku.
Nieporadnie tarmosili swoje bujne rude włosy i z uporem maniaka próbowali ukryć
wielkie zęby, sterczące im z pysków. Biedne maleństwa, pomyślałem odczarowując
małego szatynka jak się okazało, błądzącego po mojej twarzy niezrozumiałym
spojrzeniem. Reszta chłopaków niemal uprzątnęła całkowicie osmolony pokój
wspólny, więc wkrótce pozostały nam tylko sypialnie.
Kiedy wstałem ze stołka i zacząłem
psychicznie szykować się do wtargnięcia do któregoś z pokoi Ślizgonów, z
korytarza prowadzącego do sypialni wychyliły się trzy sylwetki. Byli wysocy i
szli w moją stronę dumnym krokiem, mimo sterczących, rudych kitek i zębów
zawadzających o ich brody. Zabini, Malfoy i jeszcze jeden osiłek. Wallace,
zdaje się.
Zakryłem usta dłonią, starając się
uspokoić i nie wybuchnąć przed nimi śmiechem. Malfoy i tak się jednak zirytował
i popchnął mnie lekko w stronę stołka.
– No dalej – wydukał z
trudem.
Przez chwilę się zastanawiałem, czy nie
zrobić im kolejnego dowcipu. Naprawdę walczyłem z jedną z silniejszych pokus w
moim życiu. Byłoby to jednak tak pozorne zwycięstwo, że wkrótce oprzytomniałem
z marzeń i odczarowałem całą trójkę. Obserwowałem jak kita Malfoya kurczy się,
wijąc w fantazyjnych splotach i przemienia się w jego krótko przycięte, platynowe
włosy. Ślizgon dotknął swoich ust, po czym wbił we mnie wzrok.
– Złamię cię teraz wpół, jak tyczkę,
Lupin.
Nim zdążyłem zareagować, Lucjusz schwycił
mnie za szyję i przeszedł ze mną parę kroków w przód. Usłyszałem krzyk Williama
i kątem oka zobaczyłem Huncwotów, podrywających się z ziemi. Lucjusz obejrzał
się na nich z uśmiechem. Wykorzystując moment jego nieuwagi, zamachnąłem się i
uderzyłem kolanem w jego brzuch. Puścił mnie i zginął się wpół, sycząc jak wąż.
Cofnąłem się w tył, łapiąc się za szyję i czekając na jego kolejny cios, mając
nadzieję, że ktoś znowu wybawi mnie z opresji.
– Ty cholerny,
mały... – zobaczyłem jak sięga po różdżkę i celuje nią we mnie, mimo
wyraźnego bólu, który nadal rozchodził się po jego ciele. Przełknąłem
ślinę i także sięgnąłem po różdżkę.
– Wystarczy! – usłyszałem
nagle. Regulus schwycił ramię Malfoya i pomógł mu się wyprostować.
– Dajcie już spokój tej dziecinadzie!
Lucjuszu, jeśli nie potrafisz sobie poradzić z małym chłopcem, lepiej się w
ogóle do niego nie zbliżaj, a ty – wskazał palcem na
mnie – ty masz posprzątać mi pokój.
I tyle. Bo Regulus złapał moje ramię i
wciągnął zupełnie zszokowanego mnie w korytarz.
– Black, co ty
wyrabiasz? – spytałem w końcu, nadal zdziwiony, wyswobadzając się z
jego uścisku. Odwrócił się w moją stronę i zobaczyłem lekki uśmiech
majaczący w kącikach jego ust.
– Nie pozwolę, żeby mi ktoś popsuł
zabawkę.
Uniosłem brwi i wpatrywałem się w niego
przez chwilę. Otworzył drzwi, przed którymi staliśmy i wszedł do oświetlonego
świecami wnętrza. Splotłem ręce na piersi, lekko wytrącony z równowagi jego
uwagą. Ruszyłem za nim.
– Nie wyobrażaj sobie za wiele,
Black.
– Mhm – mruknął od
niechcenia. – Jak wrócę wszystko ma być na swoim miejscu.
Mówiąc to, zniknął w bocznych drzwiach,
prowadzących do łazienki, jak podejrzewałem. Tak po prostu zostawił mnie w
swoim pokoju. Zamknąłem więc tylko drzwi i rozejrzałem się.
Sypialnia była znacznie mniejsza od
naszej. Ale tym, co zaskoczyło mnie najbardziej było pojedyncze łóżko stojące
pod ścianą. To był pokój jednoosobowy. Nie miałem bladego pojęcia, że w
Hogwarcie istnieją pokoje tego typu. Oprócz łóżka i szafki nocnej, pod ścianą
stało biurko, krzesło i pewnie całkiem wygodny fotel. Na przeciwległej ścianie
szafa i szafeczka na kufer.
– Cholerna
elita – mruknąłem do siebie i zacząłem zbierać ubrania porozrzucane
po podłodze. Właściwie, czy takie wysługiwanie się mną jest zgodne z
regulaminem szkoły? Powinienem to sprawdzić. Bo coś mi tu nieźle śmierdzi i
wcale nie są to stare skarpetki Regulusa. Profilaktycznie ominąłem bokserki,
wylegujące się na środku dywanu i zacząłem składać koszule. Ma bardzo ładne
perfumy. Wyczuwam... bergamotkę? Podskoczyłem lekko, zdając sobie sprawę z
faktu, że wącham ubrania Regulusa. Skarciłem się za to w myślach i ułożyłem
wszystko w szafie. Zajrzałem do notatek rozsypanych po biurku. Miał bardzo
kobiece pismo, co wywołało lekki uśmiech na moich ustach. Posegregowałem
pojedyncze kartki przedmiotami. Usłyszałem skrzypienie drzwi.
– Zostawiłeś coś na
środku – usłyszałem rozbawiony głos, dochodzący zza moich pleców.
– Jeżeli myślisz, że choćby pomyślę o
tknięciu twoich gaci małym palcem u stopy, to się grubo
mylisz – odwróciłem się, trzymając w dłoniach jego książkę do
eliksirów. Odskoczyłem w tył, wpadając na biurko i boleśnie obijając sobie
pośladek. On był...! On był nagi!
Znaczy nie zupełnie. Owinął pas
ręcznikiem, ale...
– Co to ma znaczyć,
Black? – odwróciłem się do niego plecami i zacząłem nerwowo
przestawiać książki z miejsca na miejsce. Usłyszałem jego powolne kroki.
Oparłem dłonie na blacie biurka i czekałem, nie mogąc zdobyć się na żaden ruch
– Już późno i wziąłem kąpiel. A
wiesz, mogę tu paradować, jak chce. Póki co jesteś tylko skrzatem
domowym – poczułem na ramionach jego ciężar. Wstrzymałem oddech,
czując krew uderzającą mi do głowy.
– Co jest, Lupin? Nie lubisz patrzeć
na innych chłopców, jak są nago? Chyba nie uwierzę.
Drgnąłem na jego rozbawiony ton głosu.
Oparł brodę na moim ramieniu i poczułem, jak jego włosy plączą się w moim
swetrze, mocząc go. Zapomniałem jak się oddycha.
– Nie wiem, w co ty pogrywasz, ale
przestań natychmiast – usłyszałem jak mój głos drży przy
ostatnim słowie. Wziąłem jednak głębszy wdech i wyswobodziłem się z jego
uścisku. Odszedłem parę kroków i uniosłem wzrok na jego twarz, zachowując
stosowną odległość. Wyglądał na zniechęconego.
– Jeśli skończyłeś, to możesz lecieć,
ale radzę ci nie wpadać do pokoju Lucjusza. Ma tam straszny chlew, poza tym nie
będę cię pilnował cały czas.
– Bracia Black, zawsze tacy
troskliwi – zatrzęsłem się ze złości i zawstydzenia. Obróciłem się na
pięcie i wyszedłem, trzaskając drzwiami.
Następnego dnia miałem problemy ze
wstaniem. Siedzieliśmy w dormitorium Ślizgonów aż do drugiej. Jedynym
pozytywem, był fakt, że James zgodził się sprzątać w pokoju Lucjusza, co
zaoszczędziło mi z pewnością serii kuksańców i transformacji w żabę. Zasnąłem
dość szybko, ale rano i tak byłem strasznie niewyspany.
– O czym myślisz? – spytał
James, idący obok mnie ze słodkim paluchem w ustach.
– Chyba wyślę rodzicom list odnośnie
świąt, żeby wszystko ustalić.
– Tak wcześnie? – zdziwił
się. Pokiwałem tylko głową i wsunąłem dłonie w kieszenie szaty.
– Remus? – usłyszałem nutkę
wątpliwości w jego głosie. Zerknąłem w jego kierunku, dając mu do zrozumienia,
że słucham. Zastanawiał się przez chwilę, jak sformułować zdanie. Już
wiedziałem, że ten moment będzie należał do niecodziennych.
– Wczoraj ta ruda dziewczyna
przeprowadzała ze mną wywiad po meczu. No wiesz, ma na imię Lily Evans.
– No tak, wiem – uniosłem
brwi.
– Wiesz ty może, czy ona tak jakby
zajęta jest?
Zatrzymałem się, bo moje nogi wrosły w
ziemię.
– Ale... że co ty masz na
myśli? – spytałem zupełnie skołowany. James stanął tuż przy mnie i
zaczął wymachiwać rękoma. Zobaczyłem nerwowy uśmiech na jego twarzy.
– No bo jak tak z nią rozmawiałem, to
wydała mi się tak straszliwie urocza. Przez cały czas walczyłem z tym, żeby jej
nie pocałować albo chociaż nie skomplementować. Bo ona tak ślicznie pachniała i
miała takie piegi i do tego te loczki...
Mój świat został właśnie wywrócony do góry
nogami. Nigdy nie widziałem Jamesa w takim stanie. Przeskakiwał z nogi na nogę
i głupio chichotał, jakby chciał to wszystko obrócić w żart. Jednocześnie,
wcale nie chciał. Widziałem to wyraźnie.
– Przecież ja się z nią
przyjaźniłem... od pierwszego roku...
Teraz naprawdę zacząłem się zastanawiać.
Jak to jest możliwe, że ani Peter, ani James nie zauważyli jej wcześniej? Razem
z Lily zawsze plątaliśmy się sobie pod nogami, jak zagubione szczeniaki. Ona
była nie do końca zrozumiana przez swoje zamiłowanie do nauki, ja stałem się
tak samotny, że tylko jej towarzystwo wydawało mi się właściwe. Ona była urocza
i jestem pewien, że sam bym za nią szalał, gdyby nie Syriusz. Była lekarstwem
na wszystko i zawsze wiedziała, co powiedzieć.
– Tak? – nagle spoważniał i
zatrzymał się w normalnej pozie. – Nie zauważyłem...
W sowiarni było naprawdę zimno i ślisko
przez deszcz, który padał w nocy. Obserwowałem ptaki zakopane w sianie
wysypanym od niechcenia przez Filtcha. Martwiłem się, czy sowy nie
pochorują się w takich warunkach. Naprawdę, czemu Hogwart ma tak kiepską
sowiarnię. Ja bym tutaj zamontował jakiś piecyk... czy coś.
Kątem oka zobaczyłem dumnego ptaka,
siedzącego na szczycie żerdzi. Na szczęście spał spokojnie i nie wyglądał na
zmarzniętego. James miał rację, jak mi go dawał. Sowa jarzębata umie o siebie
zadbać.
– Piracie, obudź się, ty
leniu – zobaczyłem jak sowa uchyla powieki, ale zaraz znowu je zamyka
i stroszy pióra. Tupnąłem nogą i dopiero wtedy zareagowała zeskakując na
niższe szczeble. Patrzyła na mnie z wyrzutem, kiedy wsadzałem jej kopertę do
dzioba. Pogłaskałem ją po główce, chcąc by choć trochę się rozchmurzyła. Nie
umiała złościć się długo.
Wkrótce rozłożyła swoje ogromne skrzydła i
wyleciała przez okiennicę. Patrzyłem przez chwilę, jak zmienia się w ledwo
widoczny punkt na horyzoncie. Nie zostałem długo, bo smród wilgoci i ptasich
odchodów nie należał do przyjemnych. Schodząc po śliskich stopniach,
zastanawiałem się jeszcze, czy mama się zgodzi.
Gdy uniosłem wzrok, moim oczom ukazał się
Lucjusz Malfoy. Wpatrywał się we mnie zaskoczony, a chwilę później wściekły.
Odwróciłem się i w pierwszym odruchu zacząłem uciekać schodami w górę.
Doszedłem jednak do wniosku, że chyba nie uniknę konfrontacji, więc pozwoliłem
by złapał moje ramię i uderzył mną o ścianę. Przez chwilę uderzenie
huczało mi w czaszce. Złapałem się za tył głowy i skuliłem się, chroniąc
łokciami twarz. Zaraz jednak Malfoy wymierzył mi celne uderzenie w brzuch,
wypychając ze mnie krzyk i resztki powietrza, jakie trzymałem w płucach.
Poczułem jak spadam, więc złapałem się tego, co było pod ręką. Malfoya, w tym
przypadku.
Stoczyliśmy się po schodach w dół i
zatrzymaliśmy na murku, dwadzieścia parę schodków niżej. Zawisnąłem na
krawędzi, patrząc na odległe błonia, majaczące gdzieś u dołu. Ze strachem
cofnąłem się pod ścianę i odnalazłem wzrokiem Lucjusza. Leżał rozwalony na
brzuchu na środku schodów i jęczał coś niezrozumiale, trzymając się za ramię.
– Co ci się stało w usta?
Siedziałem na parapecie w skrzydle
szpitalnym i paliłem, patrząc na przesuwające się po nocnym niebie chmury.
Naprzeciw mnie siedział Syriusz, także paląc i wpatrując się we mnie, jak się
okazało. Pokręciłem głową i uśmiechnąłem się lekko, strzepując pył z papierosa.
Przez chwilę milczał, obserwując dokładnie ruchy mojej dłoni.
– W południe wpadł tu Lucjusz ze
zwichniętym barkiem. To było dopiero przedstawienie – wpatrzył
się w moje oczy, jakby wiedział. Uśmiechnąłem się pod nosem i odwróciłem
twarz. Zgasiłem papierosa o parapet i wyrzuciłem go przez okno. Obserwowałem
go, póki nie zniknął w ciemnościach.
– Dziwnie cię takim oglądać. Sam już
nie wiem, czy to seksowne, czy niewłaściwe – poczułem, jak dłoń
Syriusza przygarnia mnie do siebie. Uniosłem brwi, siedząc w klęczkach między
jego nogami. Wsunął dłoń w moje włosy i zaczął je gładzić. Spuściłem wzrok,
nieco zawstydzony. Poczułem nieprzyjemny ucisk w sercu. Wcześniej nie przejąłem
się tym, aż tak bardzo, ale teraz, jak o tym myślę, świadomość utraty długiego
warkocza, zasmuciła mnie. Syriusz tak lubił moje włosy, zawsze o tym opowiadał,
zawsze się nimi bawił i to z tak chorobliwym uporem, że miejscami robiło się to
irytujące.
– Właściwie papierosy teraz bardziej
do ciebie pasują. To chyba jednak bardziej seksi.
Uniosłem na niego wzrok i zobaczyłem
wesołe ogniki, tańczące w jego oczach. To było trochę jak obserwowanie
spadających gwiazd w galaktyce. Pochyliłem się lekko, wciąż się wahając.
On jednak zupełnie pewnie przywarł swoimi ustami do moich. Poczułem się jak czekoladka,
topiąca się w rozkosznych ustach Blacka. Złapałem jego ramiona, wymuszając w
nim przedłużenie tego pocałunku. Objął mnie w pasie jedną ręką i przyciągnął do
siebie bliżej.
– Wyglądasz teraz mniej jak
dziewczyna. To nawet ekscytujące. Podoba mi się.
Zaczerwieniłem się i uderzyłem lekko
otwartą dłonią w jego ramię.
– Zamknij się,
głupolu – odwróciłem twarz i odetchnąłem głębiej, marszcząc brwi.
Mimo wszystko miałem nadzieję, że mówił to szczerze, a nie jak zwykle
sczytywał treść moich myśli.
Przez chwilę milczeliśmy, Syriusz palił
dalej. Stwierdziłem, że teraz albo nigdy...
– Pojedziesz ze mną do domu na
święta? – spytałem, wiercąc się nieco. Było mi
niewygodnie. Zajrzałem w jego oczy i zobaczyłem, jak szczerze zdziwiony,
przerywa w połowie zaciąganie się papierosem. Zakaszlał dwa razy i zakrył usta
dłonią, chyba nie dowierzając.
– Mówisz serio? – spytał w
końcu. Pokiwałem głową i przysunąłem się do niego.
– Wysłałem już sowę rodzicom
i... – nim zdążyłem skończyć zdanie jego usta przywarły do
moich. Przygarnął mnie do siebie i przytrzymał mnie tak długo, że aż
zaczęło mi brakować oddechu.
Zakryłem usta dłonią i spojrzałem na
niego, unosząc brwi. I wtedy to zobaczyłem. Siedział tam zupełnie uśmiechnięty,
oparty o mur i lekko nawet zaczerwieniony od przypływu emocji. Papieros wypadł
mu z rąk i potoczył się po kamiennej podłodze. Drżącą dłoń przyłożył do ust.
To był najpiękniejszy lawendowy moment,
jaki udało mi się zapamiętać.
* * *
Dla Madzi, która nie powinna tak często wpadać w paranoję.
Bo ja Ciebie kocham. So be serious <3
OdpowiedzUsuńI am always Sirius.
UsuńTo naprawdę nigdy się nie nudzi ~ Pirat
UsuńSłowa nie opiszą, jak bardzo czekałam na ten rozdział i jak bardzo jest dobry. Remus wreszcie pokazał, że nie jest tylko zabawką do przyciskania do ściany, ale też badassem. My babu grew up :') ~Stonka
OdpowiedzUsuńPoczekaj, na kolejny też sobie poczekasz ;)
UsuńDroga Magdaleno, właśnie zabiłaś mnie ogromem tęczy i cukru zawartych w tej części. Rozdział jest idealny. Kocham w nim wszystko, od tego, że Remus właśnie kogoś pobił, poprzez mój nowy ship, za którym będę stała murem, aż po ostatnią scenę i zdanie, które chyba sobie napiszę na ścianie (ścianie, hehe).
OdpowiedzUsuńCiebie też kocham. Bardzo. Mogę być Twoją sową? ~ Pirat
Nie, jesteś sową Remusa :)
UsuńOj tam. Mogę Wam nosić listy na zmianę <3
UsuńEj. Przepraszam, ale ile oni mają lat, bo nie jarzę? xd
OdpowiedzUsuńRemus, Peter, James 13, Syriusz, Will, Regulus, Lucjusz 15. Na to by wyglądało.
UsuńCzekaj chwilę...
UsuńCzy Regi nie był młodszy przypadkiem?
No od Syriego? Bo na bliźnięta to mi nie wyglądają.
~Strzyga
Teoretycznie był. Ale u mnie wyszło na to, że są bliźniakami. (y)
Usuń