10. Wpadka słodka jak czekoladka

Obudził mnie przeszywający ból w plecach. Coś wbijało mi się w kręgosłup, bezlitośnie miażdżąc kręgi. Uchyliłem powieki i pierwszym, co zobaczyłem, było jesienne niebo. Szare chmury sunęły po nim szybko, kierując się na zachód. Oświetlane promieniami słońca niczym reflektorami, wyglądały jak na wybiegu. Jęknąłem, odrzucając od siebie gniotący mi wnętrzności kamień. Z wolna usiadłem na wilgotnej trawie, spuszczając luźno głowę. Przyjrzałem się sobie. Nogi i ręce na swoim miejscu. Westchnąłem, spoglądając na podartą podkoszulkę i długie zadrapanie ciągnące się od ramienia i znikające gdzieś na plecach. Odrzuciłem głowę w tył, rozkoszując się gorzkim smakiem zakwasów. Jeszcze przez chwilę chciałem czuć ten tępy ból w głowie.
Westchnąłem, podnosząc się z wilgotnej ziemi. Skrzywiłem się, sięgając dłonią do rany na boku. Spokojnie, Remus, zawroty głowy przejdą w południe. Później tylko wymioty i gorączka Jęknąłem na samą myśl o tym. Zastanawiałem się, ile jeszcze osób zostało wtajemniczonych w mój problem. Nie zamierzałem ryzykować, więc wizyta u pielęgniarki nie wchodziła w grę. Przycisnąłem dłoń do rany, sycząc z bólu i ruszyłem w bliżej nieokreślonym kierunku.
Zdałem sobie sprawę z kolejnego problemu – jak miałem wytłumaczyć się z mojej nocnej nieobecności? Tym bardziej jeśli wkroczę do pokoju w podartym ubraniu i kilkoma zadrapaniami. Nie miałem pojęcia, która mogła być godzina – to tylko dodatkowo mnie zaniepokoiło. Najlepszym wyjściem byłby powrót, nim chłopcy się obudzą. Zatrzymałem się. Jeśli uda mi się stąd wydostać, naturalnie. W innym przypadku wyjaśnienia będą całkowicie zbędne. Z westchnieniem usiadłem na ziemi i wpatrzyłem się w korony drzew, zasłaniające mi niebo. Niedługo miało się poważnie rozpadać. Jestem ciekaw, co mnie do tego czasu spotka.
I gdy już ponownie miałem się podnieść, usłyszałem zbliżające się ciężkie kroki. Kruche gałązki łamały się pod nimi bez sprzeciwu. Z trudem przełknąłem ślinę i zacisnąłem dłonie. Co to może być? Centaur? Może jednorożec? A może coś znacznie niebezpieczniejszego? Drgnąłem, gdy owe coś zaczęło przedzierać się przez gęste krzaki. Wstrzymałem oddech i wbiłem wzrok w pojawiające się z wolna monstrum. Ogromna łapa odgarnęła wielką gałąź, a małe oczka, niczym dwa węgielki, wpatrzyły się we mnie.
– No, nareszcie! Cholibka, daleko żeś się zapuścił!

Usiadłem w fotelu, opatulając się grubym futrem należącym do Hagrida. Dłonie chciwie grzałem, trzymając parujący kubek z gorącą czekoladą. Zerknąłem w stronę gajowego, odstawiającego nieduży czajnik. Uśmiechnął się do mnie ciepło.
– No, teraz zajmiemy się twoim bokiem. Dostałem to od psora. Mówił, że często zdarzają ci się wypadki przy pracy.
Drgnąłem na to porównanie. Też mi robota. Zamieniania się w żądną krwi bestię nigdy nie uważałem za swoją powinność, raczej przekleństwo. Skrzywiłem się, gdy olbrzym stanął przy mnie, oglądając moje żebra.
– Musi być ci ciężko. Tacy jak my nigdy nie zostaną w pełni zaakceptowani.
Drażniące zimno przebiegło po moich plecach, wkrótce ustępując miejsca uldze. Hagrid zajął się owijaniem mnie bandażem. Spuściłem wzrok. O tak, bycie mną było istnym przekleństwem. W jakiś sposób zrobiło mi się raźniej, wiedząc, że nie byłem jedyną osobą odczuwającą krzywdzące piętno odrzucenia. Zerknąłem w jego kierunku – jego małe oczka przepełnione były taką ilością ciepła, że niemal się nią udławiłem. Uśmiechnąłem się lekko i podciągnąłem trochę futro, okrywając nim plecy.
– Dziękuję.

Wpadłem do dormitorium, starając się narobić jak najmniej hałasu. Było zbyt późno i karciłem się w myślach za nieuwagę. Stanąłem przed drzwiami, oddychając głęboko. Oby ich już nie było, chyba nie proszę o zbyt wiele? Pchnąłem skrzypiącą deskę, zaciskając powieki, gotowy przyjąć na siebie cios. Ale ten, mimo że czekałem na niego niemal z utęsknieniem, nie nadszedł. Powoli rozluźniłem obolałe mięśnie i omiotłem pokój wzrokiem. Pusto. Nie prowokując losu, wślizgnąłem się do łazienki, uprzednio zaopatrując się w świeże ubranie. Widok samego siebie patrzącego z lustra wywołał niemiły skurcz w żołądku. Chyba nie przekonam chłopaków poranną wizytą w bibliotece – co najwyżej ostrym meczem Quidditcha. Jęknąłem w duchu.
Dzisiejszy dzień zaczął się fatalnie, ale z przykrością uświadomiłem sobie, że na tym seria nieszczęść się nie skończyła. Przemiana nigdy nie dawała mi zapomnieć o konsekwencjach tych kilku godzin błogiej nieświadomości. Westchnąłem, obudzony z zamyślenia lodowatym prysznicem. Czekała mnie rozmowa z McGonagall. Kto jak kto, ale ta kobieta z dnia na dzień przerażała mnie coraz bardziej. Pewnie wymyśli coś w stylu tych sadzonek albo mycia okien. Oczywiście, jeśli dopisze mi szczęście. W gorszym przypadku będę zmuszony do czegoś mniej subtelnego, jak usuwanie ze ścian świeżych śladów po łajnobombach. Już nie mogę się doczekać.
Drugą kwestią wartą mojej uwagi była z pewnością wczorajsza rozmowa z Regulusem – mało zachwycające, a wręcz godne pożałowania posunięcie. W najgorszych koszmarach nie potrafiłbym wyobrazić sobie jego docinków, nie mówiąc już o tych spojrzeniach, będących mieszaniną żałości i rozbawienia.
Zmarznięty, odkręciłem kurek z gorącą wodą.
No, i jeśli już mówimy o rodzinie Blacków, to chyba wypadałoby wymienić także Syriusza. Traciłem oddech, wspominając krępujące zajście z poprzedniego dnia i zachodziłem w głowę, czy on zamierzał to tak zostawić i za każdym płomiennym razem posuwać się dalej i dalej, małymi kroczkami, czy też z nagła mnie zaatakować i dokończyć egzekucję? Dreszcze przebiegły mi po plecach, mimo gorącej wody otulającej moje ciało. Westchnąłem, wtulając się w zimną ścianę. Poczułem jak moje policzki się czerwienią. Było w nim tyle ciepła, tyle dziwnych hormonów, że mieszał mi w głowie za każdą kolejną, tylko jemu znaną zabawą. Odgarnąłem włosy z twarzy. Bałem się, ale sam jeszcze nie byłem pewien, czego. Pocałunku z mężczyzną, czy pełnometrażowego romansu? Zamarłem na samą myśl o tym. Tak, to z pewnością był problem zasługujący na pierwsze miejsce na mojej liście „jak doprowadzić do obłędu uroczego pierwszoklasistę”.
Wycierając się starannie, na nowo opatrzyłem swój bok. Naciągnąłem na siebie koszulkę i sweter, by mieć pewność, że bandaże są niewidoczne. Zmierzwiłem sobie włosy przed lustrem i przejechałem palcem po policzku. Nie mogłem się nadziwić, jakim cudem mojej twarzy udało się wyjść cało z tej dzikiej przygody. Z niemym zadowoleniem opuściłem parną łazienkę.
Gwałtownie zatrzymałem się tuż w progu. Moje nogi wrosły w ziemię, za to serce uciekło do Alabamy. Ciemne oczy wwierciły się we mnie ze swoją wdzięczną bystrością. Dłonie powoli wypuściły ze swojego uścisku mój podarty podkoszulek. Black ani drgnął, ale jego ślepia zapłonęły od złości. Skuliłem się, starając myśleć logicznie, bo mózg i język plątały się w swoich zeznaniach. Jedna chwila, a lawendowy zapach uderzył mnie z całą swoją siłą. Jedna chwila, jak silne ciało przycisnęło mnie do ściany. Jedna chwila, gdy moje serce zatrzymało się, by chwilę później zacząć bębnić w niezdrowym tempie.
Resztkami trzeźwego umysłu odepchnąłem chłopaka od siebie, starając się zachować dumny wyraz twarzy. Podziałało, bo odsunął się o kilka kroków i wpatrzył we mnie wściekle, cały drżąc. Jego włosy tak pięknie przelewały się po ramieniu, że byłem zmuszony do zduszenia okrzyku zachwytu.
– Z kim byłeś?!
Jego krzyk bynajmniej nie był dla mnie czymś przykrym, mimo że wyraźnie takie było zamierzenie. Melodyjny i twardy, przyprawiał o przyjemne dreszcze.
– Co? – wydusiłem z siebie, powoli ogarniając, co kryło się za tym pięknym wrzaskiem. 
Co? Jakie „z kim”? Skąd ten pomysł?
– Myślisz, że nic nie widzę?! Na pewno nie używasz takiej wody kolońskiej! Już nie mówiąc o tym, w jakim stanie są twoje ubrania!
Wpatrzyłem się w niego jak sroka w gnat. Woda kolońska. Podarte ubrania. Ale co mu do tego? Uniosłem wysoko brwi, podczas gdy on wyraźnie czekał na wyjaśnienia. Czy nie, on jest autentycznie zazdrosny! Zamarłem, wpadając w czarną dziurę bezkresnego szoku. Nabrałem gwałtownie powietrza w płuca i parsknąłem śmiechem, zakrywając usta dłońmi. Black stał przede mną cały drżąc ze złości – toż to niespodzianka!
– Och, proszę nie wmawiaj mi, że jesteś zazdrosny! – Z trudem łapałem powietrze w płuca.
Obruszył się i wpatrzył we mnie. Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zaskoczonego niż ja. Jego oczy przez chwilę patrzyły w bliżej nieokreślony punkt, jednak zdziwienie szybko ustąpiło miejsca irytacji. Śmiałem się z jego krzyków, które napawały mnie taką dumą, że rosłem w oczach. Niewiele do mnie zresztą docierało, ale w tej całej scenie nie obchodziło mnie, co on ma do powiedzenia. Liczyło się to, że wreszcie zyskałem przewagę w naszej grze. I to niedługo po mojej tragicznej klęsce, o której nie miał pojęcia. Pokręciłem głową, gdy wydawało mi się, że skończył już swój wywód i obróciłem się, sięgając do klamki. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że nie jesteśmy sami.
Shon wpatrywał się w nas z zaciekawieniem. Wreszcie skupił swój wzrok na mnie.
– Zostawiłeś to. – Podał mi zielony sweter.
Przyjrzałem się mu, marszcząc brwi. No tak, musiałem z pośpiechu zostawić go u Hagrida. Uśmiechnąłem się z zażenowaniem sceną, jakiej był świadkiem. Odwzajemnił grymas z cieniem zrozumienia w oczach, odwrócił się i zszedł po schodach. Zerknąłem w stronę zszokowanego Blacka. Bez słowa, ale z niewymowną satysfakcją wypisaną na twarzy, zszedłem do pokoju wspólnego. Może ten dzień jednak nie będzie taki fatalny.

Ten dzień stanowczo jest najgorszym dniem w moim życiu!
– Tu też tego nie ma. – William wyszczerzył się szeroko, podając mi książkę.
Kipiałem ze złości i byłem święcie przekonany, że potrafię zabijać spojrzeniem.
– Dajcie spokój. Taka istota nie istnieje – warknąłem, szukając kolejnego tomu o magicznych stworzeniach.
Gdy tylko lekcje się skończyły, profesor McGonagall zaprosiła mnie do swojego gabinetu. Obawiałem się to mało powiedziane – ja panicznie bałem się jej kary. Jednak po długim i wyczerpującym przemówieniu byłem gotów całować jej stopy za zadanie, jakie mi przydzieliła. Miałem dziś opiekować się biblioteką, a raczej pomagać nielicznym uczniom w znalezieniu odpowiednich egzemplarzy ksiąg. I wszystko układałoby się w najlepszym porządku, gdyby nie Huncwoci, którzy nagle postanowili poszerzyć swoją wiedzę z dziedziny opieki nad magicznymi stworzeniami. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to cicha zemsta Blacka.
A co do niego – nie odezwał się do mnie ani słowem, wpatrzony w przestrzeń, zupełnie zamyślony. Ach, był piękny na swój własny sposób i to irytowało mnie jeszcze bardziej. Mimo że powinienem być koszmarnie obrażony, on zawsze unikał mojej złości, czarując cudownym wyglądem. Znowu westchnąłem zachwycony, patrząc jak znużony bawi się swoimi długimi włosami. Ukryłem się natychmiast za półką i wyciągnąłem kolejne grube księgi.
– He-fa-luuuuum-pus – James był wyraźnie zachwycony, gdy po raz enty szukałem tego bezsensownego wyrazu w spisie treści. Po cichu i tak szykowałem dla nich zemstę, świadomy tego, że jak tylko coś wymyślę, znowu zrobią dla mnie coś tak słodkiego, że nie ośmielę się wprowadzić swojego planu w życie. Im zawsze wszystko uchodziło płazem.
– Nudzi mi się. – Syriusz podniósł się powoli i zerknął na resztę. – Idziemy. Wystarczy już. – Przeciągnął się i ruszył ku drzwiom z niewątpliwym wdziękiem. Nawet nie przejmowałem się tym, że otwarcie patrzę na niego z uwielbieniem. Reszta po chwili wyniosła się za nim. Nawet jeśli wpadnięcie do biblioteki było pomysłem Blacka, byłem w stanie mu wybaczyć. Niestety, on był jedyną osobą, która zawsze potrafiła mnie zdenerwować, a później oswoić. Przymknąłem oczy i opadłem na krzesło. Idealny, ale jak zakazany dla mnie. Irytująca gwiazda.

Wieczorem pani Lutz musiała siłą wyciągać mnie z biblioteki. Korzystając z faktu, że reszta dnia spłynęła mi już spokojnie, zatonąłem w ciekawej lekturze, którą brutalnie mi wyrwała. W ciszy przemierzałem ciemne korytarze Hogwartu, wspominając pierwszą lekcję gry na pianinie. Sam zgrzytałem zębami na samo wspomnienie o tym. Byłem tak beznadziejny, a jednak Shon uśmiechał się tylko i znowu pokazywał mi odpowiednie klawisze. A ja próbowałem dalej, ale palce ciągle mi się plątały. Spuściłem wzrok, przypominając sobie wstyd, jaki czułem. Jak nic, lekcje w końcu wykończą mojego nauczyciela psychicznie.
Zamyślony, dopiero po chwili poczułem słodki zapach lawendy. Stanąłem i obejrzałem się za siebie. Miękka dłoń zasłoniła mi usta, a czarne oczy uśmiechnęły się wesoło. Przełknąłem ślinę.
– Chodź ze mną, dziecinko.
Zmysłowy szept pociągnął mnie za sobą z łatwością. Westchnąłem tylko, pozwalając się prowadzić. Dłoń Syriusza ściskała moją z taką siłą, że niemalże mnie mdliło. Przyjemność, jaką czerpałem z tej niewielkiej bliskości była chyba mocno przesadzona. Wkrótce jednak zacząłem się zastanawiać nad powodem zaczepki z jego strony. Wszędzie ciemno i cicho, a on prowadzi mnie gdzieś schodami w dół… Nie, nie, nie, Remi! Za dużo sobie teraz wyobraziłeś!
Wyrwałem się mu i przyjrzałem z podejrzliwością tym jego łobuzerskim oczom. Z uśmiechem zaczął krążyć wokół mnie. Krok za krokiem, krok w krok Przełknąłem ślinę, obserwując go z wielką uwagą. Z jego czarującego uśmiechu niczego nie udało mi się jednak wyczytać. Zatrzymał się tuż przede mną, kładąc mi dłoń na piersi. Zadrżałem. W ciemnościach widziałem, jak kącik jego ust drgnął lekko w reakcji na głośne bicie mojego serca.
– Nie chcę być gorszy. – Pociągnął mnie za koszulę i otworzył wielkie drzwi.
Wepchnął mnie delikatnie do pomieszczenia i zatrzasnął je za nami głośno. Wstrzymałem oddech, rozglądając się. Sala miała okrągły kształt i przywodziła na myśl lochy, bo zarówno ściany jak i podłoga były z kamienia. I wtedy, na samym środku, zobaczyłem coś, co zaparło mi dech w piersiach. Fortepian – piękny, ogromny, czarny – jak ten z obrazków. Jedynym światłem, które padało na anielski instrument, było to księżycowe, wpadające przez okno. Westchnąłem z uwielbieniem – znacznie większym, niż to, jakim darzyłem Blacka.
– Usiądź przy mnie.
I zaraz skupiłem uwagę całkowicie na nim. Niemalże dostałem czkawki, gdy zobaczyłem go przy pianinie. Pasował do niego, byli jak dwie połowy. Jak mogłem twierdzić, że pianino było piękniejsze, skoro stanowili swoje dopełnienie? Spuściłem wzrok, zawstydzony, błagając w duchu, by Syriusz nie zauważył moich rumieńców. Usiadłem na wyłożonej czerwonym materiałem ławie i wpatrzyłem się w rząd białych zębów przed sobą. Kątem oka zobaczyłem długie palce Syriusza, które przylgnęły do klawiatury.
Grał i grał*, a ja nie mogłem oderwać od niego wzroku. Coś w tym jego obrazie mnie przerażało, ale jeszcze bardziej przyciągało. Był jak dorosły – dumny i opanowany. Zamknął oczy – śnił, był taki piękny.
Coraz wyższe i szybsze nuty, rozbudzały moje serce, ściskając je boleśnie. Drżałem, nawet nie starałem się tego powstrzymać. Spuściłem ponownie wzrok i przymknąłem powieki. Zachciało mi się płakać, a może śmiać? Brzmi to cholernie głupio, ale… z nim potrafiłbym rozpaczać i radować się jednocześnie. Był kimś wyjątkowym, wręcz idealnym. Jak udało mu się ukryć wszystkie swoje wady za tym jednym utworem? A może po prostu zaakceptowałem je z miejsca, byleby być… z nim?
– Zostaniesz moim chłopakiem?
Drgnąłem, unosząc znienacka wzrok. Jego słowa. Ja jego chłopakiem?! Czyżbym się przesłyszał, czy gierki Blacka zaszły za daleko? Zgrabne palce zatrzymały się wpół taktu, a piękne, czarne oczy wpatrzyły we mnie, krzycząc nieme: „co?!”. Zmarszczyłem brwi, poszukując znaczenia tego gwałtownego gestu. Dopiero po chwili w gardle stanęła mi dławiąca je gula. 
Czy… 
Czy to ja to powiedziałem?!
Syriusz uniósł lekko brew, przywołując na twarz normalny wyraz. Przekrzywił lekko głowę, uśmiechając się ciepło. Zanim się obejrzałem, jego duża dłoń błądziła w moich włosach pieszczotliwie. Spuściłem wzrok, ukrywając przed nim twarz. Przełknąłem duszącą gulę, próbując się opanować. Na nic. Przecież właśnie… Właśnie… Cholera jasna!
– Remi… Remi, nie płacz. Coś się stało? – jego czuły szept połaskotał mnie w czoło.
Uniosłem oczy, by zobaczyć jego troskliwe spojrzenie. Delikatnie ujął w dłonie moją twarz i starł kciukiem słone łzy, gromadzące się na moich policzkach. Odwróciłem wzrok. Było mi tak wstyd. Z pewnością widział już obfite rumieńce na mojej twarzy, na pewno domyślał się powodu mojej paniki. Oczekiwałem teraz tylko jego głośnego śmiechu.
Dopiero po kilku chwilach zrozumiałem. Przecież on nie mógłby zrobić mi czegoś takiego… prawda? Jakby na potwierdzenie tych przypuszczeń, silne ramiona Syriusza przygarnęły mnie do niego. Drgnąłem, wtulony w tors chłopaka, całkowicie bezpieczny i ukojony. Jak długo trzeba by było czekać na taki obrót spraw? Jak długo mógłbym oszukiwać samego siebie? To żałosne, bo właśnie jego teraz potrzebowałem.
Syriusza Blacka – irytującego, zbyt pewnego siebie Gryfona, który obrócił moje życie do góry nogami.

* * *

2 komentarze:

  1. "Może ten dzień jednak nie będzie taki fatalny.
    Ten dzień stanowczo jest najgorszym dniem w moim życiu!" - hahaha! Genialne! Rozbawiłaś mnie tym do łez :D
    Biedny Remus tak go wymęczyć tą książką...
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że trochę dramatyzował, ale nie byłby sobą, gdyby tego nie robił :)

      Usuń