Proponuję pierwszy dzień z opowiadania przeczytać przy akompaniamencie: Placebo - Running up the Hill.
___________________________________
Zachowałem się jak tchórz, ale wcale nie
czułem się winny. Nie miałem pojęcia, co mógłbym mu powiedzieć, a na samą myśl
o patrzeniu, jak powoli się budzi, skręcało mi kiszki. Może się pośpieszyliśmy?
A raczej ja… Skąd przyszedł pomysł na związanie się z chłopakiem?! Choćby nie
wiem jak mnie pociągał, czy nie było to po prostu idiotyczne? Jako szczeniak
zapragnąłem zakazanej gazetki dla dorosłych, a teraz siedzę w bibliotece, sam
nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Westchnąłem, ocierając oczy. Nie mogłem w nocy
zasnąć…
Przede
mną pojawił się fioletowy ocean. Zewsząd dochodził mnie zapach lawendy. Delikatne
kwiaty kołysały się na wietrze. Bezchmurne niebo rozciągało się swoim różem po
kres mojego wzroku. Dopadło mnie uczucie, że wszystko, na czym kiedykolwiek mi zależało, rozpada się. Niepokój zgromadził się w mojej głowie,
skutecznie tamując wszystkie myśli. Tylko jedno – zapach lawendy. Uczucie
nagłej straty, odgłos paznokci powoli przesuwanych po tablicy, później zbitego
lustra.
Obudziłem się
roztrzęsiony, czując zimny pot spływający mi po skroni. Przez chwilę niewyraźne
litery leksykonu przede mną wydały mi się snem. Przed oczami mignęła mi dłoń i
kilka białych kosmyków. Odwróciłem powoli wzrok w stronę Williama,
który wpatrywał się we mnie z lekkim uśmiechem. Zaraz jednak zmarszczył czoło,
zaniepokojony. Wpadłem w jego ramiona gwałtownie. Jego orzeźwiające perfumy
obudziły mnie z koszmaru. Otarłem policzkiem o jego ciemną koszule,
odreagowując. Will był taki ciepły i łagodny. Lubiłem go.
Schowany
pod ramieniem, Williama wszedłem do Wielkiej Sali. Zachowywałem się trochę jak
przestraszony zwierzaczek, ale wyjątkowo nie obchodziło mnie, co inni o mnie
pomyślą. To przerażające uczucie ze snu nie dawało mi spokoju. Jeszcze nigdy
nie doświadczyłem czegoś podobnego. Było chyba zbyt rzeczywiste, a już na pewno
nienormalne. Przeczucie? Co mogłoby oznaczać?
Na moją głowę opadła gładko duża dłoń Syriusza. Zamarłem na chwilę. Była zimna,
wręcz lodowata. Dopiero po sekundzie zamieniła się w dobrze mi znaną, miękką i
gorącą. Odtrąciłem ją czym prędzej i wtuliłem się w ciemną koszulę Williama.
Schowałem twarz w gładkim materiale, nie miałem zamiaru przyglądać się twarzy
Syriusza. Może był wściekły albo przestraszony? Nie zrobiłeś nic złego, proszę, nie patrz tak!
Usiadłem,
nadal w transie własnych myśli. Ale wciąż byłem w stanie usłyszeć, jak o mnie rozmawiają.
Kilka dziewcząt niedaleko wymieniło uwagi na temat wczorajszego wieczoru.
Widzieli nas – mnie i Syriusza. Skrzywiłem się. Na pewno wszyscy
widzieli. Cholerny Black, jak ja go
nienawidzę!
Wstałem,
nie umiałbym słuchać tego dłużej. Zignorowałem głos Jamesa, udając, że wcale go nie usłyszałem. Wyszedłem z sali, zamknięty w ciemnym korytarzu nieświadomości. Nie
czułem się najlepiej. Sunąłem w stronę wyjścia, szurając nogami w
ciemnościach. Uczucie wcale nie chciało odejść, jakbym nadal śnił.
Jakbym?
– Remus!
No czekaj, proszę!
Chciałem
biec – pobiegłem. Nie wiedziałem dokąd, ale chyba uciekałem od samego
siebie. Albo od zdarzeń z ostatnich dwóch miesięcy. Nie chciałem już znać
Syriusza, bo po co? Był jedną, wielką pomyłką. Dobrze to wiedziałem, ale ile
musiało mi zająć zrozumienie tego?
– Remi! – silne
ręce chwyciły mnie i odwróciły. – Co się z tobą dzieje?
Zrobiłem coś nie tak?
Ciepłe
oczy przycisnęły mnie swoją głębią. Zgubiłem się w nich, jak zwykle. A jednak
starczyło mi odwagi, by go uderzyć. Jeden szybki ruch, za który z pewnością
zadręczy mnie później sumienie. Chłopak cofnął się o kilka kroków, zszokowany.
Chwycił swój policzek, wpatrując się we mnie ciągle bez zrozumienia. Nic
dziwnego.
Tak wiele
nienawiści wobec kogoś, kogo kochamy? Powiedz mi, przejmujemy się, czyż nie?
Ty, ty i ja. Ty i ja, nie bądźmy
nieszczęśliwi. Pokręciłem
głową.
– Nie
chcę z tobą być.
Nie
odezwał się ani słowem. Dobrze, jak mógłbym wytłumaczyć mu to wszystko? Ze
ściśniętym gardłem przetrzymałem wszystkie lekcje. Profesor McGonagall wydawała
się przerażona moim widokiem. Sztywny i blady, przypominałem trupa. Czułem się
martwy. Dreszcz przechodził mi po plecach przy każdym dzwonku. Później toczyłem
się korytarzem niczym duch. Wegetowałem. Nie reagowałem na zaczepki Huncwotów,
nawet nie spojrzałem na Shona i Lily. Byli za szybą, której z jakichś powodów nie
umiałem stłuc.
Wszystko
zmieniło się po lekcjach. Chciałem tylko wejść do pokoju i zaszyć się w jakimś
kącie, naprawdę. Jednak ktoś złapał moje ramię, unieruchamiając mnie. Regulus. Przyjrzał się mi uważnie.
Zdawał się trochę zagubiony.
– O
co chodzi?
To raczej ja powinienem o to zapytać. Chyba zrozumiał przekaz z mojego znużonego
wzroku. Zacisnął wargi. Wyglądał, jakby zastanawiał się nad czymś poważnie. Stopniowo zacząłem nawet łapać się na tym, że wzbiera we mnie ciekawość. Ale on
tylko się odwrócił, jakby znajdując odpowiedź w swojej głowie. Machnął ręką, odganiając niepożądane myśli. Zaczął się oddalać, zostawiając
mnie na wpół świadomego.
– To
dziwne, nie uważasz? Taki dzieciak jak ja, flirtujący z bogiem nastolatek.
Zatrzymał
się i odwrócił niepewnie. Uśmiechnąłem się. Czemu
nagle wzbudził moją sympatię?
Pokiwał
głową i odwzajemnił grymas, zerknął w stronę gapiów przyczajonych za rogiem.
Rozpierzchli się w różne strony, udając brak zainteresowania.
Odpowiedź
była prosta: on mnie rozumiał i myślał o nas jak o chłopakach, jak o czymś, co
odbiega od normy. Myślał podobnie do mnie.
Wszedłem
do pokoju rozbudzony, ale niechętny do jakichkolwiek rozmów. Przed oczami stanęła
mi buteleczka z błękitnym płynem. Moje antidotum? William przyjrzał mi się
uważnie, ale ja starałem się nie patrzeć na niego. Pełnia, kiedy wypada
grudniowa pełnia?! Złapałem flakonik, próbując wydusić z niego odpowiedź. W
głowie miałem pustkę. Ignorując wzrok wszystkich, dopadłem walizki i zacząłem
panicznie przeglądać jej zawartość. Chwyciłem wymiętą już kartkę i przyjrzałem
wypisanym na niej liczbom. Z miną pełną opanowania, które jeszcze chwilę temu
zaszyło się gdzieś w szafie, schowałem kartkę i odkorkowałem butelkę. Wypiłem
wszystko jednym haustem. Stanąłem na nogi, starając się nie
zachwiać. Podszedłem do okna, wyjrzałem na księżyc wyłaniający się zza chmur. Jutro. Jak dobrze, że jutro. Usiadłem na
kamiennym parapecie i przysunąłem się do szyby. Znowu nie żyłem.
Było
ciemno – zrozumiałem to po kilku godzinach, chociaż dla mnie mogła
być to tylko chwila. Wszyscy spali – niespokojnie, wyraźnie
śniąc koszmary. Nie winiłem siebie, ale wiedziałem, że to właśnie o mnie
się martwią. Egoizm nagle stał się czystą rozkoszą. Przymknąłem powieki.
Zamknąłbym się w szafie i stukał w nią, dopóki nie znalazłoby mnie jakieś rozwiązanie wszystkich tych sytuacji.
Przytuliłby mnie, pocieszył i powiedział, że wszystko będzie teraz takie
proste. Zupełnie jak na łące pełnej lawendy. Zadrżałem, kuląc się.
Coś
zsunęło się powoli po moim kolanie. Ciepła, miła dłoń. Spojrzałem w oczy
Syriusza, głębokie w swojej czerni, ale trochę przyćmione. Przymknął je w
niezwykle zmysłowy sposób. Żadnej reakcji z mojej strony – chyba się
jej nie spodziewał. Pochylił się nade mną, układając się między moimi
nogami. Odwróciłem twarz, odsłaniając szyję, do której chwilę później się
przyssał. Jego dłonie błądziły po moich udach bezwstydnie. Powoli opadłem na
parapet, opierając policzek na zimnym kamieniu. Moje oczy zajrzały gdzieś w głąb
pokoju. Było tak ciemno, a jego usta nie przerywały swojej zabawy, drażniąc
moją skroń. Czemu wydaje mi się, jakby
była to nasza ostatnia wspólna gra?
Uderzyłem
go znowu. Zapadła cisza. Wstrzymał oddech, jego długie palce, którymi tak
niedawno pieścił klawiaturę, zacisnęły się na mojej twarzy. Zmusił mnie do
spojrzenia na siebie. Nie chciałem, udałem martwego. Puścił mnie i zniknął tak
szybko, jak się pojawił. Nocny omam.
Obudziłem
się znacznie wcześniej niż reszta chłopaków. Promienie słońca wpadały pod moje
powieki złośliwie. Uchyliłem je bardziej, pozwalając się dręczyć. Mój policzek
zdrętwiał od zimna. Odsunąłem go od szyby, rozmasowując. Spojrzałem na błonia.
Spadł pierwszy śnieg. Ale ja widziałem tylko lawendową łąkę.
Zacząłem
się dławić, było mi niedobrze. Znowu to samo. Znowu ten zapach i śmierć,
cholerne poczucie straty. Wpadłem do łazienki. Chciałem pozbyć się tego z
umysłu i ciała, ale w moim gardle utkwiła dusząca gula. Otarłem oczy, czy już dawno nie powinienem przestać mazać się
po koszmarach? Opadłem na podłogę, opierając się o ścianę. Tak,
doskonale pamiętałem, co działo się poprzedniego dnia, mimo że mgła zasnuła mi wtedy
cały świat. Chciałem wypluć wszystkie myśli, które przeszły mi przez głowę. Ale
nie mogłem. Bo przecież zabawa czasem nie wchodzi w rachubę. Potrząsnąłem
głową. Trzeźwość umysłu wróciła już do mnie. Coś ścisnęło mi płuca. Nie chcę wracać na łąkę! Krzyknąłem, ale
niemo. Zakryłem oczy dłońmi.
Coś głośno
zadudniło, przytuliło mnie do siebie. A jednak mnie usłyszałeś.
Złapałem
twoją dłoń pod ławką. Była ciepła, naprawdę ciepła. Skuliłem się jeszcze
bardziej, zawstydzony. Splotłeś nasze palce, uśmiechnąłeś się. Ach,
kocham twój uśmiech, czy to źle? I wiesz co? Podoba mi się, że ciągle o mnie
pytasz. Zakochałem się w twoim: „dziecinko, co z tobą?”. Tak bardzo
cię nienawidzę, że już nie mogę się doczekać, aż będziesz tylko mój. Egoizm i
niewyjaśniony pociąg do twojej osoby.
Wszyscy na nas
patrzą. Niech patrzą. Niech wiedzą, że wróciłem.
Siedziałem
w objęciach Williama. Wydaje mi się, że nie potrzebował pomocy przy
wypracowaniu, ale lubiłem mu pomagać. Zawsze żartował, ale też wtrącał swoje
trzy grosze. Był dobrym przyjacielem.
– Młody,
zróbmy sobie przerwę – westchnął i zmierzwił mi włosy. Uśmiechnąłem
się lekko i pokiwałem głową. Usiadłem i przeciągnąłem się.
– I
tak jestem umówiony z Shonem.
– Fortepian? – Will
wyszczerzył się do mnie. Zawstydzony, pokiwałem głową. Za chwilę znowu
będę musiał płaszczyć się przed tą klawiaturą. Rozprostowałem palce. Oby
dziś ze mną współpracowały.
– Musisz
skończyć sam – wyszedłem na korytarz, słysząc za sobą podziękowanie.
Słuchałem
swoich kroków, odbijających się echem po kamiennej podłodze. Lubiłem ten dźwięk.
Był wyjątkowo przyjemny. O lawendzie starałem się nie myśleć. Moją głowę
zaprzątała tylko pełnia. Nie martwiłem się, bo czułem, że tym razem także
wszystko pójdzie zgodnie z planem. Westchnąłem, mijając ostatni zakręt.
Zesztywniałem
na chwilę. Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, czy aby na pewno wzrok nie
płata mi figla. Coś dźgnęło mnie w klatkę piersiową, ale chwilę później zamarło, równie przerażone, co ja. Przeszedłem kilka kroków i otworzyłem drzwi do sali
muzycznej. Całująca się para spojrzała w moim kierunku. Chłopak odskoczył od
blondynki, przestraszony. Ona zdawała się irytować. A ja wszedłem do środka,
uśmiechając się słodko do Shona. I tu zaskoczenie – naprawdę nie
byłem zazdrosny.
Myślami
byłem zupełnie gdzie indziej, co nie uszło uwadze Shona. Spytał mnie raz o to,
ale gdy odmówiłem złożenia zeznań, dał spokój. Uwielbiałem go. Po połowie
godziny przerwał lekcję, nie był ani trochę zły. Powiedział, że jutro spotkamy
się znowu i wtedy poćwiczymy. Bez wahania się zgodziłem. Musiałem pomyśleć.
Bo
niby czemu nie byłem zazdrosny? Dlaczego, mimo że Syriusz obmacywał tę
drugorzędną Krukonkę, nie poczułem się w obowiązku zrobić mu awanturę?
Chociaż… Przecież nie byliśmy już
kochankami.
Wszedłem
na ostatnią prostą do pokoju wspólnego. Już z daleka widziałem wysoką postać.
Nie musiał czekać długo. Przewidział to? A może wyszedł na papieroska? W końcu
ostatnio zabroniłem mu palić w sypialni. Przez dym nie mogłem zasnąć. Już nie
będę miał tego problemu. Chciałem tylko odejść w niebyt nocy, by nie śnić o
lawendowej łące.
Zatrzymałem
się. Zaskoczyło go to, ale natychmiast się opanował. Podszedł do mnie i wsunął
dłonie w kieszenie.
– Remus …
Zmierzyłem go wzrokiem, który na pewno nie wyrażał zainteresowania. Zadrżał lekko,
ale chwilę później zacisnął wargi, szykując się do mowy obronnej.
– Wiem,
że to widziałeś.
Uniosłem
brew.
– Mnie
i… I Lizzy.
Przechyliłem
lekko głowę, sprawiając wrażenie zupełnie zielonego. Black zacisnął
dłonie, wyraźnie poirytowany. Nienawidził przepraszać – wiedziałem o
tym już od chwili, w której go poznałem. Ale tym razem nie zamierzałem mu pomagać.
– Uderzyłeś
mnie! – warknął na mnie nagle.
Ach,
no tak, zapomniałem o tej jego cholernej dumie, którą ostatnio mocno naruszyłem.
– Aaa… O to ci chodziło. No tak. To było do przewidzenia. Mały Black od dawna bawi się
w macho. Toż to skandal, jak mogłem tak go potraktować, gdy grzebał mi w
spodniach?!
Nasza
rozmowa przypominała raczej powarkiwanie psów niżeli cywilizowaną wymianę zdań,
co dodatkowo zainteresowało gapiów. Byłem zły, ale Syriusz mi w tej złości nie
ustępował. Znowu to zrobiłem. Znowu ośmieszyłem go przed nim samym i innymi.
Tyle że tym razem czerpałem z tego niewymowną satysfakcję.
– I
wiesz co? Miziaj się z kimkolwiek tylko zechcesz, mnie to zupełnie nie
obchodzi. A jak przyjdziesz do mnie znowu, to dam ci polizać moją stopę, nie
martw się o to. Wyliżesz ją do czysta.
Świst
przecinający powietrze, syk widowni, ale mnie nawet nie zabolało. Duma kazała
mi skakać mu do gardła, ale rozsądek podpowiadał, że znów wyszedłem zwycięsko z
naszej gry. Syriusz drgnął lekko i cofnął dłoń.
– Remi …
Prychnąłem
tylko i odwróciłem się na pięcie. Dopiero teraz zaczęło piec. Chyba trochę
bardziej w środku, niż na zewnątrz. Pobiegłem. Wiedziałem, że już późno, a
wracanie do dormitorium byłoby tylko stratą czasu. Gonił mnie. Kilka razy
prawie chwycił, ale wtedy uskakiwałem. Zgubiłem go w lochach, gdzie echo
zamaskowało moje kroki. Rześkie powietrze uderzyło w moją twarz. Westchnąłem,
wypuszczając parę z ust. Nie wiedziałem, że spadło aż tyle śniegu.
Przeskakiwałem z zaspy w zaspę, sunąc niezmordowanie do lasu. Cholerny, cholerny, cholerny Black! Wolałbym zamieszkać w Zakazanym Lesie niż
wrócić do ciebie!
Między
drzewami można było poruszać się już bez problemu. Zgrzytając zębami, potarłem
swój policzek. Kroczyłem w stronę jeziorka. Oby było zamarznięte, bo inaczej
zastanowię się nad próbą samobójczą. Potrząsnąłem głową, spojrzałem w niebo.
Szare, coraz ciemniejsze. W nocy będzie padał śnieg. Zawiał zimny wiatr,
skuliłem się. Właśnie odczułem konsekwencje zbytniego pośpiechu. Co ja bym dał za moje
ciepłe rękawiczki?
Wyszedłem
spomiędzy drzew i spojrzałem na jeziorko. Zamarznięte. Odetchnąłem z
ulgą. Usiadłem na kamieniu. Był mokry i lodowaty. Zadrżałem, ale skuliłem się
tylko mocniej w sobie. Chcę do domu, po prostu do domu. Usiąść przed kominkiem
z dobrą książką i kubkiem gorącej czekolady. Po co siedzieć w tej szkole? Tu
jest dziwnie. Ludzie zaczęli się mną interesować. Niektórzy nawet za bardzo.
Nauczyciele dają mi fory, jakby wszyscy wiedzieli, co się ze mną dzieje. A ja
chciałbym, by było jak dawniej. Żeby śmiali się ze mnie i popychali mnie na
przerwach, kradli mi ołówki i wyrywali strony z książek. Żeby profesorowie
karali mnie za brak zeszytu, mimo że to przez Andre z ostatniej ławki wylądował w muszli klozetowej.
I
znowu było ciemno. Bardzo ciemno. Ale nie czułem już niczyich nierównych
oddechów. Nikt mnie nie dotykał i nie kochał. Byłem sam, bo tacy jak ja
właśnie tak kończą. Zamknięty w paszczy lwa, nie potrafiłem się uwolnić. Ach, jak
bardzo chciałem, by już mnie strawił. A on się ciągle mną bawił. Niesforny
kociak.
Drgnąłem.
Coś wcisnęło mi kolec w serce, odebrało oddech. Po chwili znalazłem się w
śniegu. Było zimno, na pewno, ale nagle poczułem pulsujące zewsząd gorąco.
Potworny ból płynął we mnie wraz z krwią. O tak, tego mi było trzeba, by
zapomnieć o zmartwieniach. Teraz, kiedy umysł kumulował nic nieznaczące myśli.
Nienawidzę siebie za to, kim jestem.
Oczy
powoli zasłania ciemna mgła. Uszy przestają słyszeć. Dyszę, nie mogę się
ruszyć. I wtedy coś wyskakuje spomiędzy drzew. Jest przerażone, bo widzi małego
chłopca, wijącego się z bólu na białym puchu. A mój umysł nagle przedziera się
przez nieświadomość krzycząc wewnątrz, podsyłając mi tą zatroskaną twarz.
Otwieram szerzej
oczy i krzyczę, krzyczę na głos wraz z nim, bo rozumiem, co to oznacza.
– Uciekaj,
Syriusz! No już, uciekaj!
T.T powiem Ci, że płaczę podwójnie z powodu z tego co się tutaj porobiło i z powodu meczu, który teraz oglądam... Powiem tyle, że było emocjonująco w obu przypadkach XD
OdpowiedzUsuńBiedne bubusie... T...T
OdpowiedzUsuń