Moje serce ogłosiło bunt. Wyszło z klatki piersiowej, trzaskając
drzwiami i zabarykadowało się w gardle, korzystając ze świeżo parzonej „kawicy” i biszkopta. Płuca też udały się na strajk głodowy i uparcie
wołały „nie tkniemy ani odrobiny tego gęstego powietrza!”. Mózg
wparował z rozpędu na jedną ze ścian czaszki i najwyraźniej stracił
przytomność. A ja? No ja stałem, wciąż trzymając niecierpliwiącego się już
Wolframa za koszulę.
– Muszę... – zanim dokończyłem
zdanie już zbiegałem po schodach, pokonując na raz po trzy stopnie. Czym
prędzej opuściłem pokój wspólny Gryffindoru i pobiegłem wzdłuż ciemnego
korytarza, próbując zmobilizować swoje organy do działania. Zwłaszcza płuca,
które dopiero po kilku chwilach zlitowały się nade mną, poświęcając swoją karierę
modelki.
Odetchnąłem ciężko, potrząsając głową i
chcąc, żeby to wszystko w jakiś magiczny sposób zniknęło, żeby mi po prostu
ulżyło. Spojrzałem przez ramię na Syriusza, który sięgał dłonią do mojego
ramienia, chwytając je na chwilę. Wyszarpałem się mu i biegłem dalej na łeb na
szyję. Słyszałem za sobą jego głośny oddech. Kilka razy mnie zawołał, raz nawet
głośniej, kiedy złapał moją dłoń, a ja dalej parłem na przód, chcąc ją
wyswobodzić. W sumie przebiegliśmy parę korytarzy, zanim zacząłem tracić oddech
i mniej umiejętnie przebierać nogami.
– Remus! – Syriusz znowu
złapał moją rękę i tym razem bardziej stanowczo, przyciągnął mnie
do siebie, chwytając moje ramiona. Uniosłem na niego wzrok dysząc ze
złości i bezsilności. Zachciało mi się płakać już od tego oporu. Patrzyłem na
niego i widziałem, że się stara, że jest naprawdę dobrym człowiekiem, że się
zmienił, że będzie mi z nim dobrze, że powinienem dać już sobie spokój i oddać
się w jego ręce, które na pewno otoczą mnie najlepszą opieką.
– Kto
tu jest?! – ostry głos przetoczył się przez korytarz. W ciemnościach
poznałem toporną sylwetkę nauczyciela od obrony przed czarną magią. Zanim
zdążyłem o czymkolwiek nawet pomyśleć, silne ramiona objęły mnie i pociągnęły
za sobą. Kiedy upadliśmy na bok, wtaczając się w niewielki tunel, opanowała nas
już zupełna ciemność. A w chwili, w której wysoki posąg czarownicy zasłonił
wejście, w którym się schroniliśmy, do środka wpadał tylko pojedynczy snop
księżycowej poświaty. Poczułem na plecach wilgoć, jednak to ciepło, które
przykrywało mnie całym swoim, co tu dużo gadać, sporym cielskiem, było bardziej
dotkliwe w tym momencie.
Syriusz
przycisnął dłoń do moich ust, wpatrując się w nikłe światło świecy powoli
sunące tuż za rzeźbą. Wstrzymałem oddech, zaciskając powieki. Słyszałem głośne
bicie swojego serca. Gdy po chwili zdobyłem się na otworzenie oczu, światło
zniknęło. Odetchnąłem głębiej i spojrzałem na Syriusza, który wciąż przyciskał
mnie do ściany, siedząc w klęczkach, między moimi nogami. Jego wzrok zbił mnie
z pantałyku i gdyby nie to, że siedziałem, zapewne runąłbym w dół na moich
miękkich nogach. Jego oczy śmiały się, obsypywane tysiącem żywotnych iskierek.
Uśmiech był dość szeroki, a po jednej jego stronie widać było biały kieł
Syriusza. Włosy opadły mu na twarz, a kołnierz kurtki wywinął się.
Nabrałem
powietrza w płuca, zaciskając dłonie na rękawach jego ubrania. Patrzyłem na
niego, nie wiedząc, co powiedzieć, ani co zrobić. Ten moment był
przełomowy – tak myślę. Bo miałem wrażenie, że chcę być w tej
chwili, w tym miejscu, z nim i nie krępuje mnie to, że on teraz tak patrzy.
– Cieszę
się – usłyszałem jego szept. Cichy, delikatny, czuły. Moje serce
stwierdziło, że przeniesie się na jeszcze wyższe piętro mojego organizmu,
kiedy Syriusz przytknął czoło do mojej piersi, obejmując mnie mocniej w pasie.
Jego dłonie powoli krążyły po moich plecach, przesuwając się w nieładzie po materiale
wilgotnego swetra. Aż wreszcie się zatrzymały, owijając mnie ciaśniej,
przyciągając do siebie, zmuszając do wzięcia głębszego wdechu.
Poczułem
jak na moje policzki wpływa rumieniec. Opanowała mnie błogość, która uśpiła
czujność na tyle, że zamknąłem oczy.
Ja
też się cieszę.
Szliśmy obok siebie po ciemnym korytarzu.
Nie obejmował mnie, nie trzymał za rękę, nawet nie stykaliśmy się ramionami.
Oddychałem cicho – starałem się. Sam nie wiem. Podobał mi się ten
leniwy „bezdźwięk”. Nie musiałem teraz o niczym myśleć.
Zerknąłem na Syriusza. Wsunął dłonie w kieszenie spodni i pochylił lekko głowę,
wpatrując się we własne buty z lekkim uśmiechem. Tajemniczy, a jednak obnażony
przez ten lekki grymas, zupełnie beztroskie spojrzenie. Zagryzłem wargę i
wyciągnąłem niepewnie dłoń, by dotknąć jego. By wreszcie na mnie spojrzał
swoimi ciemnymi tęczówkami.
– A co panowie tu robią?
Wzdrygnąłem się jak na komendę, chowając
rękę za siebie, kiedy usłyszałem ciepły, ale zdziwiony głos. Uniosłem twarz,
wpatrując się w profesora Dumbledore'a. Poczułem jak włosy jeżą się mi na
karku. No pięknie, Remus! Jak ty teraz wytłumaczysz, co wyczyniasz na korytarzu
o drugiej w nocy?
Dopiero po kilku sekundach zdałem sobie
sprawę, że pan dyrektor ma na sobie szatę w dość nietypowym kolorze. Zamrugałem
kilkukrotnie i wypaliłem cokolwiek.
– Lunatykowałem.
Profesor uniósł wysoko swoje brwi, po czym
uśmiechnął się dobrodusznie. Po głębszym zastanowieniu, stwierdziłem, że to
najgłupsza rzecz, jaką mogłem powiedzieć. Ostatnio wciąż popełniałem jakieś fo
paux. Czy mój mózg zrobił sobie wolne na dobre?
– W butach i pełnym ubraniu?
– Pańska szata jest różowa,
profesorze – w głosie Syriusza wyczułem uśmiech. Spojrzałem na niego. „Jak dziecko dumne ze swojej babki z piasku”, aż cisnęło mi się na
usta.
Ku mojemu zaskoczeniu pan dyrektor
roześmiał się serdecznie, patrząc na Blacka z sympatią. Nie wiem dlaczego, ale
jeśli któryś z nauczycieli miałby zupełnie nie zwracać uwagi na występki
Huncwotów, to byłby to właśnie sam dyrektor – profesor Dumbledore.
Czasem byłem ciekaw, czy on w młodości nie przejawiał tego typu zachowań.
Nie zdziwiłbym się.
– Widzi pan, panie Black, zostałem
dziś zaproszony do trzech Mioteł z okazji urodzin Madame Rosmerty.
– Ach, więc panna Rosmerta. Wszystko
jasne – pod wpływem tej uwagi, zmierzyłem uważnie wzrokiem twarz
Syriusza. Zacisnąłem dłonie w pięści i odwróciłem twarz, mając w świadomości,
że przecież Black był bądź co bądź lowelasem. I że na pewno gustował głównie w
kobietach. A ja nie byłem jego pierwszym... partnerem? To brzmi strasznie
głupio...
– Na Merlina, to już tak
późno?! – profesor podrapał się po głowie, słysząc zegar wybijający
godzinę drugą. – Chłopcy, kładźcie się już
spać – minął nas, mrucząc coś pod nosem
z wyraźnym uśmiechem i ruszył dalej korytarzem, pogwizdując cicho.
Obejrzałem się za nim, nie do końca
wierząc, że uszło nam to na sucho. Czarodziej nie odwrócił się jednak, a
wkrótce zniknął za rogiem. Po chwili nie było słychać już nawet wesołej
melodyjki, jaka ciągnęła się za nim.
– „Lunatykowałem”? – Syriusz
prychnął lekko, kontynuując wędrówkę do dormitorium. Poczułem, że się
czerwienię. Spojrzałem na jego wyprostowaną sylwetkę, która już znajdowała się
trzy metry przede mną. Black obejrzał się lekko przez ramię, jego oczy się
śmiały.
– Kocham cię, Remi – te
słowa sprawiły, że zatrzymałem się wpół kroku, jak
spetryfikowany. Słyszałem jak mocno bije mi serce w rytm jego wciąż
oddalających się kroków. Wypuściłem w końcu powietrze z płuc i puściłem się za
nim biegiem. Poczułem, że się uśmiecham i nie mogę przestać, nie chcę.
Nic się nie wydarzyło. Wczoraj było jakoś
dziwnie. Tak zupełnie leniwie i (to zabrzmi głupio) magicznie. Bo minuty
ciągnęły się w nieskończoność, a żadne z nas nie mówiło nic, nie oddychało, nie
żyło, a tak naprawdę przeżywało życie naprawdę, pełną piersią.
Syriusz leżał na boku na swoim materacu,
wyglądając pewnie podobnie do mnie. Obaj cisi, ściskający kołdry w dłoniach,
wpatrzeni w siebie. Obserwowałem spadające gwiazdy, płynące po nocnym niebie
jego oczu, niewielkie zmarszczki, wywołane wiele znaczącym uśmiechem.
Aż w końcu po godzinie, może po trzech
(?), jego wargi wygięte w niezmieniającym się wcześniej uśmiechu, poruszyły
się, składając w nieme wyznanie. Później zamknął oczy i zasnął, będąc spokojnym
jak nigdy. A ja nie mogłem. Więc nie spałem, póki słońce nie wstało.
Rano obudziłem się zupełnie wykończony.
Dłoń Williama pogładziła lekko moje czoło. Szepnął moje imię, a ja błagałem o
jeszcze chwilę snu.
– Nic z tego – zaśmiał się
lekko i wrócił w pobliże swojego łóżka, by założyć granatową koszulę.
Uchyliłem niechętnie powieki, pod które od
razu wdarło się słońce. Jęknąłem cicho, podnosząc się na łokciach, niczym
bohater. Oczy bolały mnie niemiłosiernie. Cholera, czy ja nie prosiłem o
chociaż jedną, dobrze przespaną noc? Zsunąłem się z posłania, niepewnie stając
na swoich nogach. Przeciągnąłem się, zerkając na swoją walizkę z niechęcią. Po
chwili wyciągnąłem z niej świeże ubranie i ruszyłem w stronę łazienki, iście
znużonym krokiem. Zapukałem dwa razy do drzwi, trzymając zwinięte w kłębek
ciuchy tuż pod brodą. Oparłem na nich głowę, która zaczęła mi nagle strasznie
ciążyć. Dopiero po chwili zobaczyłem, że drzwi od łazienki otworzyły się. Stał
w nich Syriusz.
Syriusz z włosami ociekającymi wodą.
Syriusz z kroplami wody spływającymi po nagim torsie. Syriusz owinięty tylko
ręcznikiem.
Jeśli istnieją jakieś sposoby, żeby
rozbudzić niczego nie spodziewającego się, zaspanego człowieka, to z pewnością
ten jest najlepszy. Starczyło mi nerwów jedynie na tyle, by otworzyć szeroko
oczy i wpatrzyć się w twarz zadowolonego Blacka. Moje wargi drżały. Chciałem
coś powiedzieć, ale jakoś nie wiedziałem co. Mój mózg był teraz zmiksowaną
papką, którą ktoś ozdobił tęczowy tort, używając wymownego napisu „pedał”.
– Coś nie tak? Wyglądasz jakbyś
potrzebował pomocy. Umyć ci plecy?
Jego usta poruszały się sprawnie, ułożone
w idealnie kreślone głoski. Ton, z jakim mówił, sprawił, że zakręciło mi się w
głowie już zupełnie. Powolnie, dokładnie, dobitnie, hipnotyzująco,
bezsprzecznie kusząco. Mówił to tak, jakby nie było odwrotu, jakbym musiał z
nim iść. Nie było w tym rozkazu, jednak sprawił, że gorąco chciałem jego
pocałunku i...
– MASZ PASTĘ NA
POLICZKU! – brawo Remus. Ilość decybeli, jaką z siebie wydusiłeś
zapamięta cały zamek i pobliskie pola.
Chłopak podskoczył lekko pod wpływem
mojego krzyku. Uniósł lekko brew i przesunął palcem po kąciku swoich ust.
Przyjrzał się mu, po czym oblizał palec, uśmiechając się do mnie zadziornie.
Chwyciłem drzwi i trzasnąłem nimi,
opierając się o nie. Mój puls wynosił teraz dwieście uderzeń na minutę, a ja
sam czułem się jak po przebiegnięciu maratonu. Rozejrzałem się wokół siebie,
czując na sobie wzrok wszystkich zebranych. I rzeczywiście.
– Też lubię jeść
pastę – James podrapał się po głowie.
Wyszedłem z łazienki, zapinając szatę pod
szyją, jednak zaraz zatrzymałem się, chyba cudem nie wpadając na czyjąś klatkę
piersiową. Uniosłem lekko wzrok, przymykając lekko oko, jakby bojąc się objąć
odważniej spojrzeniem twarz Blacka.
– Nie patrz tak, cholera jasna! – warknąłem
po kilku sekundowej ciszy, uderzając lekko otwartą dłonią w jego tors, by
się odsunął. Usłyszałem ciche parsknięcie, a po chwili jego dłoń spoczęła na
mojej głowie, gładząc i grzebiąc w moich włosach. Lekko drgnąłem przez ten
dotyk. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz go czułem. To głupie, ale on głaskał
mnie jakoś inaczej. Zresztą każdy głaskał inaczej.
Lily robiła to w bardzo kobiecy
sposób – spokojnie, badając gładkość każdego kosmyka,
przesuwając palcami po całych pasmach aż do końcówek. William zazwyczaj
skupiał się na miejscach wywołujących przyjemne dreszcze, czasem łaskotki, a
czasem gęsią skórkę – karku i skórze za uszami. Regulus
zazwyczaj mierzwił mi włosy przez parę sekund, tylko po to, żeby podkreślić
wagę i serdeczność swojej „dobrej rady”. Chociaż co do drugiego się
oczywiście nie przyznawał.
A Syriusz? Syriusz gładził zawsze czubek
mojej głowy, układając dłoń na całej jej powierzchni, lekko podskubując włosy,
ciągnąc za nie, kciukiem gładząc czoło. Więcej było w tym czułości niż erotyzmu,
więcej z brata niż z kochanka. Kiedyś mi to przeszkadzało, ale teraz wydawało
mi się to najodpowiedniejsze, najszczersze (co ma głaskanie po głowie do
szczerości?). Gubiłem się już powoli w jego ruchach, które czasem jawnie
prowadziły do zaimponowania mi, czasem atakowały znienacka, zachodząc serce od
tyłu, które mile wystraszone wydawało z siebie coraz głośniejsze uderzenia.
– Czemu podmieniłeś nasze
poduszki? – właściwie nie wiem, dlaczego powiedziałem akurat to.
Samo cisnęło się na usta, które z niechęcią się poruszały, przytłoczone
momentem przyjemności, ciepła i bezpieczeństwa. Wyszło z tego w końcu coś
pomiędzy szeptem, a pomrukiem i stanowczo nie było przyzwoite.
– Lubię twój zapach – jego
dłoń zsunęła się niespiesznie z mojej głowy, łapiąc pojedynczy
kosmyk, który pod wpływem jego ruchów, wysunął się z warkocza. Dotknął
lekko wierzchem palców mojego policzka. Uśmiechał się oczami, to był dobry
widok. „Dobry” to najlepsze określenie, chociaż mógłbym powiedzieć:
niesamowity, czarujący, magiczny, niepowtarzalny, bezsprzecznie idealny. Ale
nie, „dobry” było słowem-kluczem.
Pochylił się nade mną, trzymając twarz
naprzeciw mojej. Zajrzał mi głęboko w oczy, mrużąc swoje zmysłowo. Zawisł nade
mną i wsunął dłoń na moją szyję, gładząc ją ostrożnie, sunąc zaczepnie palcem
po moim obojczyku.
– Potrzebowałem go, kiedy o tobie
marzyłem.
Bez większego zastanowienia sięgnąłem
ostrożnie do jego ust, chcąc sobie je przypomnieć. Jednak kiedy już miałem
nadzieję, że moja zachcianka się spełni, na ramieniu poczułem czyjąś dłoń,
która w trybie natychmiastowym pociągnęła mnie do drzwi, niemalże wywracając.
Gwałtownie ją schwyciłem, by nie pocałować podłogi.
– No no, pora na
śniadanie! – miałem wrażenie, że nawet gdybym się zaparł nogami,
William i tak „zaprowadziłby” mnie w wyznaczone miejsce.
Postanowiłem więc potulnie iść za nim. Obejrzałem się za siebie na nieco
wytrąconego z równowagi Syriusza, który w złości mierzwił sobie włosy. Złapałem
się za koniec warkocza i uśmiechnąłem się lekko na ten widok.
Wziąłem głębszy wdech dopiero kiedy
wyszliśmy z pokoju wspólnego i ruszyliśmy w stronę Wielkiej Sali. Wreszcie
przyjrzałem się uważniej Willowi, który zerkał na mnie już od dłuższej chwili,
uśmiechając się głupio. Cierpliwie czekałem aż się odezwie, jednak gdy nie
nastąpiło to po przejściu kolejnego korytarza, nie wytrzymałem.
– O co ci chodzi? – warknąłem
krótko, zatrzymując się i splatając ręce na piersi. Zacisnąłem
wargi, kiedy także przystanął, chichocząc cicho i zasłaniając usta dłonią.
Zaraz jednak schwycił mój policzek, ściskając go nieprzyjemnie.
– Och, Remi, Remi, Remi... ty
łobuzie – pod wpływem jego ciepłego, rozbawionego głosu,
poczułem, że się czerwienię. Chwyciłem jego nadgarstek, by przestał mnie
tarmosić.
– Nie mów tak! To wczoraj... to wcale
nie była moja wina! – zacisnąłem dłonie, patrząc na niego ze
stu procentową pewnością. Bo przecież istotnie ten niewielki incydent z
Regulusem, nie był do końca i w zupełności moją, prywatną winą. Winne były moje
cholerne zmysły i ciało, które znalazły ujście w nie-tym-arystokracie.
– I co zamierzasz z tym zrobić? Ty
wiesz, że Książę Ciemności nie przepuści takiej okazji podrażnienia się z
bratem. Ma na ciebie haka – jakby na potwierdzenie tych słów, Will
uniósł palec wykrzywiony w sierp. Spojrzałem na niego, wyrażając swoje
niezadowolenie grymasem. Roześmiał się serdecznie i potrząsnął głową. Zaraz
złapał moje ucho i pociągnął delikatnie do siebie, przyciskając do niego usta.
– Powiedz mu, zanim sam się dowie.
Jego usta delikatnie musnęły moją skórę.
Po moim ciele przebiegł dreszcz.
– Will! – uciekłem pod
przeciwległą ścianę, przytykając dłonie do uszu i chowając szyję w
kołnierzyku. Zaraz musiałem jednak biec dalej, bo usłyszałem za sobą jego
kolejny chichot, a gdy się obejrzałem, już wyciągał do mnie swoje ręce.
Po śniadaniu ruszyliśmy na błonia, gdzie
miała się odbyć lekcja Zielarstwa. Dołączył do nas James, który siłował się
właśnie z rzemykami, oplątującymi jego ręce.
– Gdzie Peter? – pomogłem
mu zawiązać koślawe supełki. Wzruszył ramionami, mrucząc coś o Lily.
– Swoją drogą, chyba ona mu się
podoba – Will objął mnie ramieniem, układając dłoń na moim
barku, bawiąc się włosami.
– Tak myślę – mruknąłem, kiwając
lekko głową. – Wyciągnąłeś mnie tak szybko z dormitorium,
że zapomniałem o książkach – zmierzyłem Willa wzrokiem,
wykrzywiając usta w grymasie niezadowolenia. Zsunąłem jego dłoń z mojego
ramienia, odsuwając się o krok na przyzwoitą odległość. Zagryzłem wargę,
spuszczając głowę.
Tak... I co ja mam teraz zrobić? W sensie,
że z Syriuszem. Chcę z Nim być? Czy może oddaje się tak po prostu w ramiona
wydarzeń, które porywają mnie wciąż naprzód i naprzód. Nigdy z nikim nie
chodziłem. Nie można przecież powiedzieć, że to, co działo się na pierwszym
roku, można nazwać „chodzeniem z Blackiem”. A jeśli tak? Mój Boże,
nie chcę, żeby tak właśnie wyglądały te wychwalane pod niebiosa związki.
Przecież to horror.
Nagle poczułem uderzenie w lewym barku,
które zwaliło mnie z nóg i posłało w czujne ramiona Williama. Przez chwilę
kręciło mi się w głowie z bólu, jednak zaraz złapałem za bolące miejsce i
spojrzałem za oddalającą się sylwetką Lucjusza Malfoy'a. Błysnął jeszcze swoimi
zimnymi oczami w moim kierunku.
– Cholerny
przydupas... – Will powoli cedził słowa przez zęby. Spojrzałem na
jego twarz i kły, gotowe ugodzić Malfoy'a.
– Szkoda zachodu. Jest żałosny.
– Ja co nieco o tym
słyszałem – James nagle złapał mnie za szatę pod szyją i postawił na
nogi. – Idealnie trafiłeś z tą kwoką – spojrzał jeszcze za
Ślizgonem.
– „Kwoką” powiadasz? – William zmarszczył brwi i przyjrzał się uważnie mojej
twarzy. Uśmiechnąłem się lekko, łapiąc za kark i opowiedziałem wszystko.
Melodyjny śmiech przedarł poranne
powietrze. Razem z Jamesem i Williamem staliśmy przed szklarnią. Starszy
chłopak był wyraźnie rozbawiony i dumny z moich poczynań. Pogładził moją głowę,
uśmiechając się nadal szeroko.
– Niech no tylko reszta się o tym
dowie – pokręcił głową, wciąż nie dowierzając. – Chyba czas
na mnie. Zaraz zaczynam wróżbiarstwo. Muszę dostać się aż
tam – uniósł swoją dłoń, wskazując palcem niebo, co w przenośni
miało znaczyć wieżę astronomiczną.
– Poczekaj jeszcze
chwilę – nagle tuż przy nas pojawił się Syriusz, niosący przed sobą
stos podręczników. – Przyniosłem twoje rzeczy,
Remus – wręczył mi książki, pod którymi gwałtownie załamały mi
się ręce.
– Dziękuję? – to było dość
niepewne podziękowanie, bo znowu stał tuż przede mną.
Teraz nieuśmiechnięty, ale jakiś zdeterminowany, spokojny w pewien sposób.
– Mogę jedną na chwilę
pożyczyć? – zanim zdążyłem odpowiedzieć, Syriusz schwycił
chyba najgrubszy podręcznik od Obrony przed Czarną Magią i
bezceremonialnie uderzył nim w tył głowy Williama. Odłożył ją potem, spotykając
się z nim spojrzeniami. Nim się obejrzałem, Will chwycił ten sam egzemplarz,
wymierzając kolejny cios. Po chwili Black trzymał w ręce podręcznik do
Transmutacji.
– To moje
książki! – warknąłem nieprzyjemnie, czerwieniejąc ze
złości. – Więcej szacunku dla dziedzictwa całych pokoleń
czarodziejów! – wydawało mi się, że mnie nie słuchają,
walcząc zażarcie dwoma, potężnymi tomiskami i wyglądając przy tym, co tu
dużo mówić, śmiesznie. Stałem razem z Jamesem, który zaraz poderwał się z
miejsca i zaczął pytać o zakłady w sporym tłumie trzecioklasistów. Westchnąłem
zupełnie zrezygnowany, patrząc na całe widowisko bez emocji, jedynie z ustami
wykrzywionymi nienaturalnie w podkówkę.
– Jakie to...
mugolskie – odwróciłem się nagle, wpatrując w Regulusa, stojącego tuż
za mną. Z rękami splecionymi na piersi, uśmiechał się ledwo zauważalnie.
Dopiero po chwili postanowił spojrzeć na mnie. Rozłożył ręce, w odpowiedzi na
moje spojrzenie pełne pretensji.
– Nie patrz tak, to oni grzmocą się
książkami zwyczajem troli – uchylił się przed dwoma
książkami, które przeleciały tuż nad jego arystokratyczną głową.
Obejrzałem się za siebie, na dwie pary oczu wpatrzone w Ślizgona. Wyrażały coś
pomiędzy chęcią mordu a zaserwowaniem mu długiej serii brutalnych tortur. Nic
tak nie łączy, jak wspólny wróg.
– Co tu się dzieje? – pani Swan
stała nad grubymi tomiskami, leżącymi w lekko wilgotnej ziemi. Bez
zastanowienia rzuciłem się, by je uratować.
– To Black i Reagan – Regulus
nagle wyprostował się jak struna, uśmiechając
półgębkiem. – Zabrali temu biednemu trzecioklasiście podręczniki
i zaczęli nimi w siebie rzucać – jego głos aż ociekał jadem. Aż
mnie ciary przeszły, kiedy odwróciłem się i zobaczyłem ten jego złośliwy wzrok.
Podniosłem się, chcąc już protestować, jednak mój głos zlał się z tymi Williama
i Syriusza, którzy z podwójną złością, zaczęli wyrzucać z siebie
usprawiedliwienia, złośliwości, czasem gdzieniegdzie przekleństwa.
– Wystarczy tego! Black, Reagan, po
lekcji macie zgłosić się do profesor McGonagall! Żadnych „ale”, panie
Reagan! Proszę iść na swoją lekcję!
Przynajmniej nie ja tym razem dostałem
szlaban. Tak, to był jeden pozytyw tej historii. Na dodatek odnalazłem
przyjemność w przyglądaniu się wściekłemu Syriuszowi, który wpatrywał się w
pobliską roślinę i niemal smażył ją swoim spojrzeniem przez całą lekcję. Na
przerwie zaraz zniknął i pojawił się dopiero w połowie kolejnych zajęć. Przez
cały dzień był ze mną właściwie tylko James.
– Regulus nieźle ich załatwił. Nie ma
co, sprytna bestyja – powiedział z uznaniem, kiedy szliśmy
na obiad. Pokiwałem tylko głową z lekkim uśmiechem. O tak, nie można było
odmówić młodszemu z Blacków inteligencji. Chociaż w jego przypadku głównymi cechami
były wciąż rosnąca pycha i złośliwość. Był całkiem do zniesienia, kiedy nie
praktykował ich na tobie.
– Wiesz, co powiedziała im
McGonagall? – właściwie to zagadką było dla mnie, jak James
zdobywał wszystkie informacje. Nie spuszczałem z niego oka przez cały
dzień, a jego odpowiedź przyszła niemal natychmiast.
– Odjęła nam parę punktów za
zakłócanie spokoju. No i powiedziała, że jeśli nabroją jeszcze przed meczem
Quidditcha, zawiesi ich. Beznadziejaaa... Jak my sobie poradzimy bez
ścigającego i pałkarza. A przecież pierwszy mecz jest ze
Ślizgonami – James jęknął przeciągle, przytulając swój policzek
do mojego i obejmując mnie ściśle rękami na wysokości ramion. Uniosłem brwi,
zaskoczony, ale dalej szedłem przed siebie.
– Przesadzasz. Nie są chyba na tyle
głupi – sam się złapałem na tym, że podkreśliłem trzecie słowo
w zdaniu. W sumie oni zawsze kiepsko znosili nudę. I byłem niemal pewien,
że zamiast zrezygnować z żartów, zechcą zwiedzać zakazane komnaty w zamku o
północy. Czego nauczyciele nie widzą, tego... Idioci.
Nagle za naszymi plecami rozniosło się
wyraźne gdakanie. Zmarszczyłem brwi i odwróciłem się w tamtym kierunku. Jamesa
także to zainteresowało, więc odczepił swoją twarz od mojej, nadal trzymając
mnie jednak w uścisku. Korytarzem szedł sztywno Malfoy, chowając całą czerwoną
ze złości i zapewne wstydu szyję w kołnierzu szaty. Wpatrywał we mnie swoje
stalowe ślepia i zaciskał dłonie w pięści, rozwścieczony do granic możliwości.
Nic dziwnego, bo inni uczniowie, zwłaszcza
ze starszych roczników, gdakali tuż za nim, podśmiewając się z wyraźną
satysfakcją. Will zdążył już wszystkim rozpowiedzieć? Zanim zdążyłem
odpowiedzieć sobie na to pytanie, chłopak schwycił moją szyję, wyrywając mnie z
uścisku zszokowanego Jamesa i przycisnął do ściany, odrywając od ziemi tak, że
miałem wrażenie, że zaraz mnie udusi. Dyszał wściekle, z jego spojrzenia sypały
się białe iskry, paląc moje oczy i policzki. Przyciskał boleśnie różdżkę do
mojego gardła, a mnie starczyło jedynie siły, żeby schwycić jego żelazną dłoń i
bronić się przed uduszeniem.
– Ty mała szmato, nie ujdzie ci to na
sucho – z jego gardła wydobyła się ostra, chrapliwa groźba,
która wyjątkowo mnie ugodziła. – Myślisz że możesz sobie
pozwalać na takie pianie tylko dlatego, że połowa Hogwartu trzymała cię za
tyłek, cholerna zdziro? – jego głos zasyczał mi w głowie,
spuścił ze mnie powietrze, rzucił na rozżarzone węgle, które
bezceremonialnie mnie trawiły, nie mogąc strawić. W pierwszej chwili nie mogłem
wziąć oddechu, a później poczułem, że muszę powstrzymać łzy, cisnące mi się do
oczu. Nie wolno mi tak się przed nim obnażyć. Cholerny Ślizgon! To przecież nie
była prawda!
– Nauczę cię szacunku, ty gryfońska
dziwko! – wbił mocniej różdżkę w moją szyję, a ja zacząłem
się krztusić.
Nagle zobaczyłem jak czyjaś spora dłoń
wślizguje się na głowę Malfoy'a i po chwili chwyta jego krótko ścięte, srebrne
włosy, odciągając do tyłu gwałtownie. Osunąłem się po ścianie, walcząc z
omdleniem i łapczywie łapiąc powietrze. Zobaczyłem Syriusza, który
bezceremonialnie wymierzył Ślizgonowi uderzenie z otwartej dłoni. Zacisnąłem
dłonie w pięści, podpierając się na nich.
– Ty zdrajco! – Malfoy
złapał się za policzek, ból niemal wycisnął z niego łzy, głos się w
pewnym momencie załamał, jednak chłopak wyprostował się, gotowy do obrony.
A Syriusz wyglądał imponująco. Z grubymi
nićmi nienawiści rozciągniętymi w oczach, zaciśniętymi zębami, które było widać
z jednej strony jego ust, wykrzywionych w grymasie wściekłości. Włosy opadały
mu na oczy, pochylił głowę, patrząc na Ślizgona spode łba. Wyglądał jak sam diabeł,
pieprzony anioł zagłady.
Zaraz rozprostowane palce, ścisnął w pięść
i odtrącił dłoń z różdżką Malfoy'a, uderzając w nią na tyle mocno, że przedmiot
poleciał na przeciwległą ścinę. Wymierzył swoją różdżką w policzek chłopaka, na
jego twarzy przez chwilę pojawiło się obrzydzenie, zaraz jednak została tylko
wściekłość.
– Sprawię, że będziesz gnił w piekle.
Poślę cię do niego w kawałkach, cholerna mendo! – dłoń
Syriusza zacisnęła się mocno na szacie Malfoy'a.
– Syriusz! – James nagle
podbiegł do chłopaka, chwytając mocno jego ramię i odciągając od
Ślizgona. Black wziął głębszy oddech. Kiedy wypuścił powietrze, wyglądał
jak smok ziejący ogniem. Malfoy ustąpił z pola, nie spiesząc się jednak,
wystarczająco już na dzisiaj upokorzony. Poprawił szatę, patrząc na Blacka z
nieukrywaną nienawiścią i mściwym błyskiem w oku. Podszedł powolnym krokiem do
swojej różdżki, zebrał ją z ziemi i ruszył w kierunku lochów, ciskając w
obserwatorów lodowatymi spojrzeniami. Tyle mi wystarczyło. Musiałem stamtąd
uciec.
Zaraz biegłem korytarzem, walcząc wciąż ze
swoim oddechem, który powoli nabierał normalnego tempa. Nie do wiary, że Malfoy
nie zmiażdżył moich kręgów szyjnych. Z takim uściskiem z pewnością mógłby
powalić niedźwiedzia.Wciąż rozmasowywałem swój kark, czując nieprzyjemny ucisk
i gorąco. Cholera jasna, on wybitnie chciał mnie zabić! I zapewne wciąż chce.
U arystokratów, rodzin czystej krwi
szacunek społeczeństwa i własna duma były niezwykle ważne. Dlatego, kiedy ktoś
chciał naprawdę ośmieszyć wyższego pochodzeniem, wystarczyło jedno uderzenie w
twarz, takie zarezerwowane dla „głupich, brudnych wieśniaczek”.
Pozostałość po dawnych latach. Nic więc dziwnego, że w tej potyczce o
zwycięstwie zadecydował szybki, silny ruch. Jednak dla Lucjusza z pewnością
wojna się nie skończyła. Cholera, cholera, cholera!
Usiadłem na jednym z szerokich parapetów
na korytarzu na trzecim piętrze. Ledwo dosłyszalny harmider z Wielkiej Sali
trącał lekko moje ucho. Było cicho, a właściwie głucho. Oparłem czoło o szybę.
Przecież on wcale nie musiał się tak złościć. Przecież w pewnym sensie to, co
mówił Ślizgon było prawdą. Przecież ja sobie w pełni zasłużyłem na te parę
wyzwisk i lekkie poturbowanie. Czasem po prostu porywałem się z motyką na
słońce, mówiłem zbyt wiele. On wcale nie musiał się tak gniewać.
Westchnąłem ciężko, kiedy mój brzuch
zasygnalizował gotowość do przyjęcia posiłku. Nie zamierzałem pojawiać się na
uczcie. Już nigdy najlepiej. Wstyd mi było, że doprowadziłem do tej sceny.
– Jestem
beznadziejny – mruknąłem cicho, obejmując nogi ramionami i wtulając
twarz w swoje kolana. Zagryzłem wargę, czując się jak ostatni idiota.
– „Beznadziejny”?
Aż podskoczyłem z przerażenia, natychmiast
unosząc głowę i wciskając się w ścianę za sobą. Nade mną stał Syriusz,
wpatrzony w błonia, rozciągające się za oknem. Był wyraźnie zamyślony, dłonie
wcisnął w kieszenie, odgarniając poły szaty na bok.
– Daj spokój, nie broniłbym
beznadziejnego osobnika. Nie rozdrabniaj się tak nad sobą – skierował
swój wzrok na mnie, sprawiając, że włoski na moim karku stanęły na
baczność. Zsunąłem się z parapetu, zawstydzony zupełnie całą tą sytuacją. Wciąż
byłem od niego niższy, ale czułem się znacznie pewniej. Odsunąłem się o kilka
kroków, patrząc na uczniów, przechodzących po drugiej stronie korytarza.
– Chcę porozmawiać – jego
głos nagle się zmienił, a na twarzy wykwitł uśmiech. Odwrócił się do
mnie, wysuwając dłonie z kieszeni. Już ja wiem, o czym on chce ze mną
rozmawiać. Nie mogłem się powstrzymać od cofania się. Dość powolnego, żeby nie
rzucił się nagle na mnie.
– Yyy... Pali się! – nagle
obróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni i już chciałem zerwać się do
biegu, kiedy on złapał mnie za kołnierz szaty, zatrzymując w miejscu.
Objął moje ciało od tyłu, układając dłonie na mojej klatce piersiowej ze
śmiechem. Poczułem jak powoli całuje moją skroń, delikatnie ją muska,
przerywając zaledwie na sekundę swój chichot. Złapałem jego dłonie, mając
wrażenie, że miażdżą moje wnętrzności. Błądziłem wzrokiem po korytarzu,
czekając na jakieś wybawienie znikąd. Wargi drżały jednak nie potrafiłem ich
poskromić, będąc już na granicy szaleństwa.
Cholera, ja go kocham. Tak myślę. Dlatego
nie chcę, żeby się narażał Malfoy'owi, nie chcę, żeby stracił coś przez
znajomość ze mną, dlatego cały czas zachowuję się jak zakochana nastolatka na
koncercie rockowym jakiejś seksbomby. Jeszcze tylko brakuje tego, żebym myślał
o naszej wspólnej przyszłości w jakimś wiejskim domku z psem i trójką dzieci.
Nie wytrzymując poziomu własnej głupoty i idiotyzmu moich aktualnych rozmyślań,
rozsmarowałem dłoń na swojej twarzy, wydając z siebie jęk bezsilności.
Zaraz znowu usłyszałem wesoły śmiech
Syriusza, który przygarnął mnie do siebie, odwracając i tuląc do swojego torsu.
– Już wystarczy tych rozmyślań. Chodź
do mnie, dziecinko.
Pachniał pięknie, lawendowo, słodko i
ciepło. Jedną dłoń oparł na moich plecach, drugą objął mój policzek, gładząc go
delikatnie. Po chwili wczepiłem się w jego koszulkę, wtulając twarz w jej
materiał, mnąc ją nieprzyzwoicie. Lekko ocierałem się o niego policzkiem. Było
mi dobrze, a gdy spojrzałem na jego twarz, moje serce zabiło mocniej, porażone
dawką szczęścia, jakie od niego biło.
Pochylił się lekko nade mną, wiedząc że
musi w tej sytuacji zachować się, jak przystało na kochanka. Ale kiedy tylko
poczułem jego oddech na twarzy, słowa Williama rozbrzmiały mi w głowie.
Spanikowany, otworzyłem szeroko, przed chwilą jeszcze zamglone oczy i zasłoniłem
swoje usta.
– Całowałem się wczoraj z
Regulusem! – wypaliłem nagle, wpatrując się na grę emocji,
przewijającą się przez jego twarz. Nie odważyłem się nawet na najmniejszy
oddech. Zwłaszcza kiedy zamiast złości na jego twarzy zobaczyłem uśmiech. Smutny,
odległy, delikatny. Syriusz podniósł dłoń, po czym przyłożył palec do moich
dłoni, wciąż chroniących usta.
– Ufam ci, dziecinko.
Remus ty to jednak masz talent do niszczenia chwili ;) I za to cię wielbię :D
OdpowiedzUsuń"Ufam ci, dziecinko" - Kurde Syriusz to faktycznie IDEAŁ! Takiego chłopa mieć w domu - marzenie każdej kobiety *.*
Pozdrawiam