5. Każdy ma swoje tajemnice

Uchyliłem powieki, witając ostre słońce wpadające przez okno. W powietrzu wirowały pyłki i kurz, jakby grawitacja ich nie dotyczyła. Cisza i spokój. Ale inna od tej wczorajszej. Bo poprzedniej nocy była tylko cisza upita zapachem lawendy. Delikatnym i subtelnym, ale jednocześnie przytłaczającym swoją mocą.
Na początku był zdziwiony, ale na jego ustach powoli zakwitał uśmiech – jeden z tych jego – cwaniacki, nazbyt agresywny. Odwróciłem twarz, gdy pochylał się nade mną, wsuwając nos w moje włosy i całując głowę. A wtedy, jak rażony prądem, szeroko otworzyłem zamknięte dotąd oczy, które patrzyły tak tylko, by nic nie widzieć. Wsunął dłoń między moje jasne kosmyki, przekładając je w palcach, zaintrygowany.
– Jak czekolada  mruknął cicho. Mimowolnie zerknąłem w stronę swoich ubrań, gdzie z kieszeni wystawało sreberko po skonsumowanej tabliczce. Lubiłem czekoladę – mleczną, białą, karmelową, orzechową
Cisza. Chłopak podniósł mnie jakbym zupełnie nic nie ważył i ułożył w łóżku jak lalkę. Odwrócił się i bez słowa już padł na swoją pościel. A ja długo jeszcze nie spałem, pobudzany przez bezwstydną woń jego ciała.
Dziś będzie padało.
Uprzytomniłem sobie, że chrapanie ustało, ale gdy się odwróciłem, było już za późno. Wszyscy trzej skoczyli na moje łóżko, śmiejąc się. Wrzeszczałem, by przestali – nienawidzę łaskotek – na dodatek Peter gniótł boleśnie moją nogę, wrażliwą po ostatnim wilczym wypadku. W końcu zamarli, wpatrując się we mnie weseli. Uśmiechnąłem się do wyszczerzonej twarzy Jamesa. William potargał moje włosy.
– Wyspany, maluchu?
– Nie bardzo. – Pokręciłem głową, siadając między nimi. Było mi dobrze, tak jakoś ciepło. Może to wszystko traktuję zbyt osobiście? Inaczej nie umiałbym nazwać uznania mnie za dziewczynę, tym bardziej podejrzewania u mnie bólów menstruacyjnych, jednak chyba rzeczywiście musiałem odzwyczaić się od tych moich dziecięcych zachowań.

Przy śniadaniu zleciały się sowy z listami od rodzin. Mama pisała, że u nich też wszystko w porządku, że już się nie martwi i że bardzo mnie kocha – typowy list rodzicielski. Dopijając powoli swój sok dyniowy, zerknąłem w stronę miejsca Blacka. Ugryzłem się w język, gdy sam ułożył się w zapytanie o jego irytującą osobę. Rano nie było go w sypialni, tutaj też się nie zjawił. Wzruszyłem tylko ramionami i przesunąłem wzrokiem po ścianach, na które padały ostatnie przed ulewą promienie słońca.
Czekał mnie długi dzień zajęć, ale starannie się przygotowałem. Nie chciałem, by coś mnie zaskoczyło. Na samą myśl o nieodpowiedzeniu na pytanie nauczyciela, ciarki przechodziły mi po plecach. Taka natura. Wchodząc do klasy profesora Slughorna, usiadłem na stałym miejscu. Niedaleko, ale i też nie za blisko biurka nauczyciela. Obok mnie, w długiej ławce, usadowił się James, a Peter zajął miejsce za nami. Podparłem głowę na dłoni i wpatrzyłem się w przesiąknięty wilgocią sufit. Krzesło obok mnie odsunęło się. Ruda czupryna zalśniła w nikłym świetle. Zwróciłem twarz w stronę piegowatej osóbki obok mnie. Dziewczyna z westchnieniem wyciągała podręczniki, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem. Oparłem się o krzesło, spoglądając na Jamesa. Wzruszył ramionami z uśmiechem.
Lekcja zaczęła się dokładnie w chwili, gdy ciemnooki Gryfon wpadł do sali, dysząc ze zmęczenia.

– … Przy sporządzaniu eliksirów ważne są proporcje i kolejność mieszania składników – starałem się by mój głos nie przeszedł w senny bełkot. Profesor Slughorn, uśmiechnięty od ucha do ucha, przyklasnął po raz wtóry.
– Tak, tak, chłopcze. Pięć punktów dla Gryffindoru!
Za mną ołówek znowu zaczął kreślić wywijasy, szemrząc na papierze. Przyglądałem się strużkom wody, spływającym po szybie. Nagle gdzieś z boku zaświeciły się zielone żaróweczki nachalnego spojrzenia. Przeniosłem wzrok na dziewczynę, siedzącą obok. Wpatrywała się we mnie, z wyraźnym zdziwieniem, a jej zielone oczy dziwnie błyszczały swoim fosforyzującym kolorem w ciemnym pomieszczeniu. Powoli i jakby niepewnie obdarzyła mnie uśmiechem. Niewiele myśląc, oddałem jej ten grymas.
Dzwonek zadźwięczał mi w uszach. Zmarszczyłem brwi, podnosząc się z miejsca i pakując książki. Wyszedłem z sali na czele gromady.
– Remi! – James dopadł mnie, przysuwając mi pod nos pokreśloną kartkę. Wskazał palcem liczbę na samym dole.
– Trzydzieści osiem punktów, rozumiesz? – Zaśmiał się, przyciskając swoje ramię do mojego. – Jesteś jak kopalnia złota.
– Miło, że wreszcie zaczęliście mnie doceniać. – Przewróciłem oczami, ale nie mogłem powstrzymać uśmiechu zadowolenia. Reszta dołączyła do nas po chwili. Zerknąłem kątem oka na Syriusza. Gdzie on był? Nie zamierzałem o to pytać, więc zmrużyłem oczy.
Czekała nas jeszcze lekcja na powietrzu – podstawy latania musieliśmy poznać nim spadnie śnieg. Tylko  raz siedziałem na miotle, więc czułem się niepewnie i mój dyskomfort zwiększał się w miarę, im bliżej byłem wyjścia na błonia. To nie to, co transmutacja. Nie wyczytasz tego z książek. Najchętniej wypisałbym się ze wszystkich sportów. Wystarczał mi comiesięczny maraton.
Błonia pokryte były grubą warstwą błota, musieliśmy więc obchodzić je dookoła, by dotrzeć do stałego gruntu. Z obrzydzeniem obserwowałem, jak moje buty zaczynają lepić się od mokrej ziemi. Nienawidziłem mieć racji co do pogody. I gdy tak szedłem zamyślony, nagle nogi mi się rozjechały, a ja prawie wpadłem twarzą w kałużę. Ciemne włosy owinęły moją szyję, a słodki zapach lawendy przedarł się przez wilgoć. Silne dłonie zacisnęły się na mojej klatce piersiowej, podtrzymując mnie. Niestety, chłopak przede mną nie miał tyle szczęścia.
Wysoki blondyn wylądował na tyłku w kałuży błota. Zasłoniłem usta dłonią, przestraszony. Szare oczy przeszyły mnie na wskroś, a spomiędzy ust wydobył się jadowity syk. Moją uwagę przykuł zielony krawat Slytherinu.
– Jak łazisz, bachorze? – Warknął na mnie, podnosząc się z mokrej trawy. Kilku Śizgonów odwróciło twarze w naszą stronę i uniosło brwi. Grupka starszaków podeszła do kolegi i zaczęła uważnie nam się przyglądać. Zadrżałem, wpatrując się w każdego z nich z osobna. Z pewnością byli starsi, wyżsi i silniejsi. Moją uwagę przykuł jednak ciemnowłosy chłopak, stojący tuż obok poszkodowanego. Znałem te oczy. Twarz bardzo podobna, chociaż mocniej zarysowana. Wysokie kości policzkowe, twardy podbródek.
Black, nie zdradzając ani cienia zdenerwowania, postawił mnie na własne nogi. Niepewnie zerknąłem na niego. To szaleniec, bez wątpienia.
– Coś nie tak, Lucjuszu? Jak widzę to tylko grupa dzieciaków. – Ciemnowłosy Ślizgon zerknął na mnie z obrzydzeniem, unosząc podbródek. Czułem jak powoli się kurczę.
– Jest mi winny pranie – warknął poszkodowany, wskazując na mnie. Twarz jego kolegi nie zmieniła się, chociaż oczy spoczęły na podobnych, wręcz takich samych – oczach Blacka.
– Nieważne, innym razem. – Po chwili milczenia, pociągnął kolegę za sobą, prowadząc także resztę grupy. Tym razem otwarcie odwróciłem twarz do Syriusza. Uniosłem brwi, nie rozumiejąc wiele. Patrzył jeszcze przez chwilę za swoim szykowniejszym sobowtórem.
– I kto tu jest wścibski? – Mimo że nic nie powiedziałem, zerknął na mnie. Wsunął dłoń w moje włosy. Skuliłem się pod jego dotykiem. Krępował mnie ten jego zapach. Dziwne było to, że coś w Blacku tak mi się podobało.
– Chodźmy – James machnął na nas ręką i razem z chłopakami ruszył w stronę polany.
– Uważaj na nich. – Silna dłoń rozczochrała mi włosy, a jej właściciel podążył za pozostałymi.
– Skąd ta nagła troska?!

Wkrótce byliśmy gotowi do lekcji latania. Ciemnowłosy, umięśniony mężczyzna dawał nam już ostatnie instrukcje.
– Do mnie! – chór głosów przywołał kapryśne miotły. Większość nie miała z tym problemu. Mnie na szczęście także się udało.
– A teraz przełóżcie nogę… – Dalsze paplanie nauczyciela nikogo nie interesowało. Wszyscy siedzieliśmy na miotłach, ściskając mocno ich trzony. Zerknąłem ukradkiem na Jamesa, który z uśmiechem wisiał już kilka centymetrów nad ziemią. Ja wolałem tak nie ryzykować.
– Teraz do góry!
Wszyscy wznieśli się kilka metrów nad ziemię, by chwilę później opaść na nią z głośnym mlaśnięciem. Zapowiadała się jeszcze długa i strasznie nudna lekcja. Jednak nasz jedyny ratunek nadszedł – zaczęło padać. I to nie byle jak  lunęło w jednej chwili. Po błoniach rozniosły się piski dziewcząt i to one pierwsze popędziły w stronę zamku. Nie czekaliśmy długo, by ruszyć za nimi.

Siedziałem przed kominkiem wycierając włosy z wody. Obok mnie rozłożyła się reszta, dyskutując o lataniu. Brali to za świetną zabawę. Ja uważałem, że Quidditch to piękny sport – zwłaszcza gdy ogląda się go z ziemi. Nie powiedziałem jednak ani słowa, zanurzając się w książce do obrony przed czarną magią. Nudziło mi się, więc ubolewałem nad brakiem konkretnej pracy domowej.
Nagle silny ból, jak impuls, rozdarł moją czaszkę. Skuliłem się, zaciskając powieki. Wypuściłem głośno powietrze z płuc, podnosząc się na drżących nogach. Zupełnie wyleciało mi z głowy. Opuściłem książkę na fotel i wszedłem po schodach do sypialni.
– Kiepsko się poczułem, zaraz wracam – starałem się uspokoić głos, który chciał krzyczeć. Chyba William niczego nie wyczuł, bo po chwili znowu rozbrzmiały rozmowy. Wszedłem do pokoju i padłem na kolana przed swoją walizką. Drżącymi dłońmi wyciągnąłem z niej tekturowe pudełko, niemalże je rozrywając. Między łzami cisnącymi się do oczu zobaczyłem nieduży flakonik, wypełniony niebieskawym napojem. Szybko odkorkowałem buteleczkę i łyknąłem wszystko od razu.
Ostre pazury wycofały się z wnętrza mojej klatki piersiowej, a ciężkie imadło zwolniło uścisk na mojej głowie. Odetchnąłem z ulgą, ocierając oczy.
– Lemoniadka?
Podskoczyłem jak oparzony, odwracając się do postaci siedzącej na łóżku. Zachłysnąłem się powietrzem i jak zahipnotyzowany zacząłem pakować przezroczyste flakoniki do pudełka. Schowałem je bezpiecznie w szafce.
– I znowu interesujesz się czymś, czym nie powinieneś. – Odwróciłem twarz, podnosząc się. Otarłem dłonią spocony kark. Chłopak podsunął się do mnie tak, że gdy się odwróciłem, by odejść, uderzyłem w jego tors.
– Kolejny punkt dla ciebie.
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu wpełzającego mi na twarz. Odepchnąłem go, na co z pewnością mi pozwolił. Zszedłem na dół, nie martwiąc się o nic. Nigdy nie dowie się, co jest w butelkach.

– Znowu przegrałeś – triumfalny śmiech zadudnił w pokoju, a ubrany w swoją wielką piżamę w żyrafki James stanął na planszy do szachów, niczym król. Peter jęknął, spoglądając na rozbitą królową, brutalnie przygniecioną stopą okularnika. Pokręciłem głową, przyglądając się ich grze od dłuższego czasu. Black zniknął jakąś godzinę temu, gdy zaczynało się ściemniać. Teraz na dworze panowały już egipskie ciemności, bo niebo wciąż zasnute było ciemnymi chmurami. Zwróciłem twarz w stronę milczącego Williama.
Siedział na łóżku w swojej seledynowej koszulce i spodniach od piżamy. Długie włosy opadały mu na plecy. Podszedłem do niego na palcach i stanąłem za nim na czworaka, zaglądając mu przez ramię. W rękach trzymał list, któremu przyglądał się od jakiegoś czasu.
– Od kogo? – szepnąłem. Drgnął zaskoczony odwracając do mnie twarz. Uśmiechnął się delikatnie, przyciągając mnie do siebie i sadzając sobie między nogami. Spłonąłem rumieńcem, skupiając wzrok na pomiętej kartce.
– Od mojej siostry, Emily.
Na pożółkłym lekko papierze widniały szczególnie wyróżnione cztery czy sześć słów „tęsknię”.
– Ile ma lat? – Przyjrzałem się koślawym literom z cichą sympatią.
– Niedługo skończy szesnaście.
Spojrzałem na niego na początku z niedowierzaniem, ale w miarę jak jego twarz nie zmieniała się, odchrząknąłem lekko, zwracając wzrok na list. Coś w tej jego minie wydawało się być smutne. Jedno „tęsknię” rozmazane było całkiem świeżą kroplą.

Od kamiennych ścian odbijało się głośne chrapanie całej trójki. Trójki”, mówię, bo Black jeszcze nie wrócił z wieczornej eskapady. Co on takiego robi, gdy znika bez śladu? Westchnąłem, przewracając się na bok. Jego pościel leżała pięknie ułożona przez skrzaty. Irytujące, że zawsze myślę właśnie o nim. Wiedziony jakąś tajemniczą siłą, podniosłem się i stanąłem nad zgrabnie złożoną kołdrą. Pogładziłem ją, rozpylając w powietrzu zapach lawendy. Westchnąłem, odwracając wzrok na księżyc. Mimo swojego niepozornego wyglądu, zmieniał się z każdą nocą, napawając mnie przerażeniem.
Zmarszczyłem brwi, nie wierząc swoim zmysłom. Szybko podszedłem do okna, opierając dłonie na szybie. Ciemna postać unosiła się w powietrzu na tle księżyca.
Zobaczyłem prawdziwy uśmiech Syriusza – ciepły i pełen spokoju. Ciemne włosy poniewierał gniewny wiatr, będąc dla chłopaka jednak kompanem, a nie przeciwnikiem. Oczy lśniły, jak gwiazdy nad nim. Powiedziałem – Syriusza – bo do tego wyrazu twarzy nie pasował już przydomek Black. Dla niego był to urojony świat – znacznie lepszy najwyraźniej od tego,  jaki istniał naprawdę. 
I tak w rzeczywistości to wtedy zacząłem mu zazdrościć.

3 komentarze:

  1. Ojeej, jak słodko, uroczo etc. <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Lucjusz mnie zaintrygował, jestem ciekawa czy gdzieś tam na boku knuję jakąś intrygę.
    Lupin jest uroczy pod każdym względem ^^ I stwierdzam, że w nim też się zakochałam!
    Ps. Obawiam się tego Williama, czy on podrywa Remusa? O.o

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lucjusz jest całkiem prostym w swoim usposobieniu człowiekiem. Raczej opisałabym go jako kogoś, kto działa pod wpływem chwili. Więc no :3
      William podrywa 90% populacji Hogwartu, która jest ładna <3

      Usuń