Uchyliłem powieki, witając ostre słońce wpadające przez okno. W
powietrzu wirowały pyłki i kurz, jakby grawitacja ich nie dotyczyła. Cisza i
spokój. Ale inna od tej wczorajszej. Bo poprzedniej nocy była tylko cisza upita
zapachem lawendy. Delikatnym i subtelnym, ale jednocześnie przytłaczającym
swoją mocą.
Na początku był zdziwiony, ale na jego
ustach powoli zakwitał uśmiech – jeden z tych jego – cwaniacki, nazbyt agresywny. Odwróciłem twarz, gdy
pochylał się nade mną, wsuwając nos w moje włosy i całując głowę. A wtedy, jak
rażony prądem, szeroko otworzyłem zamknięte dotąd oczy, które patrzyły tak tylko, by nic nie widzieć. Wsunął dłoń między moje jasne kosmyki, przekładając je w
palcach, zaintrygowany.
– Jak czekolada – mruknął cicho.
Mimowolnie zerknąłem w stronę swoich ubrań, gdzie z kieszeni wystawało sreberko
po skonsumowanej tabliczce. Lubiłem czekoladę – mleczną, białą,
karmelową, orzechową…
Cisza. Chłopak podniósł mnie jakbym
zupełnie nic nie ważył i ułożył w łóżku jak lalkę. Odwrócił się i bez słowa
już padł na swoją pościel. A ja długo jeszcze nie spałem, pobudzany przez
bezwstydną woń jego ciała.
Dziś będzie padało.
Uprzytomniłem sobie, że chrapanie ustało,
ale gdy się odwróciłem, było już za późno. Wszyscy trzej skoczyli na moje
łóżko, śmiejąc się. Wrzeszczałem, by przestali – nienawidzę
łaskotek – na dodatek Peter gniótł boleśnie moją nogę,
wrażliwą po ostatnim wilczym wypadku. W końcu zamarli, wpatrując się we mnie
weseli. Uśmiechnąłem się do wyszczerzonej twarzy Jamesa. William potargał moje
włosy.
– Wyspany, maluchu?
– Nie bardzo. – Pokręciłem
głową, siadając między nimi. Było mi dobrze, tak jakoś ciepło. Może to wszystko
traktuję zbyt osobiście? Inaczej nie umiałbym nazwać uznania mnie za
dziewczynę, tym bardziej podejrzewania u mnie bólów menstruacyjnych, jednak
chyba rzeczywiście musiałem odzwyczaić się od tych moich dziecięcych zachowań.
Przy śniadaniu zleciały się sowy z listami
od rodzin. Mama pisała, że u nich też wszystko w porządku, że już się nie
martwi i że bardzo mnie kocha – typowy list rodzicielski. Dopijając
powoli swój sok dyniowy, zerknąłem w stronę miejsca Blacka. Ugryzłem się w
język, gdy sam ułożył się w zapytanie o jego irytującą osobę. Rano nie było go
w sypialni, tutaj też się nie zjawił. Wzruszyłem tylko ramionami i przesunąłem
wzrokiem po ścianach, na które padały ostatnie przed ulewą promienie
słońca.
Czekał mnie długi dzień zajęć, ale
starannie się przygotowałem. Nie chciałem, by coś mnie zaskoczyło. Na samą myśl
o nieodpowiedzeniu na pytanie nauczyciela, ciarki przechodziły mi po plecach.
Taka natura. Wchodząc do klasy profesora Slughorna, usiadłem na stałym miejscu.
Niedaleko, ale i też nie za blisko biurka nauczyciela. Obok mnie, w długiej
ławce, usadowił się James, a Peter zajął miejsce za nami. Podparłem głowę na
dłoni i wpatrzyłem się w przesiąknięty wilgocią sufit. Krzesło obok mnie
odsunęło się. Ruda czupryna zalśniła w nikłym świetle. Zwróciłem twarz w stronę piegowatej osóbki obok mnie. Dziewczyna z westchnieniem wyciągała podręczniki,
nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem. Oparłem się o krzesło, spoglądając na
Jamesa. Wzruszył ramionami z uśmiechem.
Lekcja zaczęła się dokładnie w chwili, gdy
ciemnooki Gryfon wpadł do sali, dysząc ze zmęczenia.
– … Przy sporządzaniu eliksirów
ważne są proporcje i kolejność mieszania składników – starałem się by mój głos nie przeszedł w senny bełkot. Profesor Slughorn, uśmiechnięty
od ucha do ucha, przyklasnął po raz wtóry.
– Tak, tak, chłopcze. Pięć punktów
dla Gryffindoru!
Za mną ołówek znowu zaczął
kreślić wywijasy, szemrząc na papierze. Przyglądałem się strużkom wody,
spływającym po szybie. Nagle gdzieś z boku zaświeciły się zielone żaróweczki nachalnego spojrzenia.
Przeniosłem wzrok na dziewczynę, siedzącą obok. Wpatrywała się we mnie, z
wyraźnym zdziwieniem, a jej zielone oczy dziwnie błyszczały swoim
fosforyzującym kolorem w ciemnym pomieszczeniu. Powoli i jakby niepewnie
obdarzyła mnie uśmiechem. Niewiele myśląc, oddałem jej ten grymas.
Dzwonek zadźwięczał mi w uszach.
Zmarszczyłem brwi, podnosząc się z miejsca i pakując książki. Wyszedłem z sali
na czele gromady.
– Remi! – James dopadł
mnie, przysuwając mi pod nos pokreśloną kartkę. Wskazał palcem liczbę na samym
dole.
– Trzydzieści osiem punktów,
rozumiesz? – Zaśmiał się, przyciskając swoje ramię do
mojego. – Jesteś jak kopalnia złota.
– Miło, że wreszcie zaczęliście mnie
doceniać. – Przewróciłem oczami, ale nie mogłem
powstrzymać uśmiechu zadowolenia. Reszta dołączyła do nas po chwili.
Zerknąłem kątem oka na Syriusza. Gdzie on był? Nie zamierzałem o to pytać, więc
zmrużyłem oczy.
Czekała nas jeszcze lekcja na
powietrzu – podstawy latania musieliśmy poznać nim spadnie śnieg. Tylko raz siedziałem na miotle, więc czułem
się niepewnie i mój dyskomfort zwiększał się w miarę, im bliżej byłem wyjścia
na błonia. To nie to, co transmutacja. Nie wyczytasz tego z książek.
Najchętniej wypisałbym się ze wszystkich sportów. Wystarczał mi comiesięczny
maraton.
Błonia pokryte były grubą warstwą błota,
musieliśmy więc obchodzić je dookoła, by dotrzeć do stałego gruntu. Z
obrzydzeniem obserwowałem, jak moje buty zaczynają lepić się od mokrej ziemi.
Nienawidziłem mieć racji co do pogody. I gdy tak szedłem zamyślony, nagle nogi
mi się rozjechały, a ja prawie wpadłem twarzą w kałużę. Ciemne włosy owinęły
moją szyję, a słodki zapach lawendy przedarł się przez wilgoć. Silne dłonie
zacisnęły się na mojej klatce piersiowej, podtrzymując mnie. Niestety, chłopak
przede mną nie miał tyle szczęścia.
Wysoki blondyn wylądował na tyłku w kałuży
błota. Zasłoniłem usta dłonią, przestraszony. Szare oczy przeszyły mnie na
wskroś, a spomiędzy ust wydobył się jadowity syk. Moją uwagę przykuł zielony
krawat Slytherinu.
– Jak łazisz,
bachorze? – Warknął na mnie, podnosząc się z mokrej trawy. Kilku
Śizgonów odwróciło twarze w naszą stronę i uniosło brwi. Grupka starszaków podeszła do kolegi i zaczęła uważnie nam się przyglądać. Zadrżałem, wpatrując się w każdego z nich z osobna. Z
pewnością byli starsi, wyżsi i silniejsi. Moją uwagę przykuł jednak ciemnowłosy
chłopak, stojący tuż obok poszkodowanego. Znałem te oczy. Twarz bardzo podobna,
chociaż mocniej zarysowana. Wysokie kości policzkowe, twardy podbródek.
Black, nie zdradzając ani cienia
zdenerwowania, postawił mnie na własne nogi. Niepewnie zerknąłem na niego.
To szaleniec, bez wątpienia.
– Coś nie tak, Lucjuszu? Jak widzę to
tylko grupa dzieciaków. – Ciemnowłosy Ślizgon zerknął na mnie z
obrzydzeniem, unosząc podbródek. Czułem jak powoli się kurczę.
– Jest mi winny
pranie – warknął poszkodowany, wskazując na mnie. Twarz jego kolegi
nie zmieniła się, chociaż oczy spoczęły na podobnych, wręcz takich
samych – oczach Blacka.
– Nieważne, innym
razem. – Po chwili milczenia, pociągnął kolegę za sobą, prowadząc
także resztę grupy. Tym razem otwarcie odwróciłem twarz do Syriusza. Uniosłem
brwi, nie rozumiejąc wiele. Patrzył jeszcze przez chwilę za swoim szykowniejszym sobowtórem.
– I kto tu jest
wścibski? – Mimo że nic nie powiedziałem, zerknął na mnie. Wsunął dłoń
w moje włosy. Skuliłem się pod jego dotykiem. Krępował mnie ten jego zapach.
Dziwne było to, że coś w Blacku tak mi się podobało.
– Chodźmy – James machnął
na nas ręką i razem z chłopakami ruszył w stronę polany.
– Uważaj na nich. – Silna
dłoń rozczochrała mi włosy, a jej właściciel podążył za pozostałymi.
– Skąd ta nagła troska?!
Wkrótce byliśmy gotowi do lekcji latania.
Ciemnowłosy, umięśniony mężczyzna dawał nam już ostatnie instrukcje.
– Do mnie! – chór głosów
przywołał kapryśne miotły. Większość nie miała z tym problemu. Mnie na szczęście
także się udało.
– A teraz przełóżcie
nogę… – Dalsze paplanie nauczyciela nikogo nie interesowało.
Wszyscy siedzieliśmy na miotłach, ściskając mocno ich trzony. Zerknąłem
ukradkiem na Jamesa, który z uśmiechem wisiał już kilka centymetrów nad ziemią.
Ja wolałem tak nie ryzykować.
– Teraz do góry!
Wszyscy wznieśli się kilka metrów nad
ziemię, by chwilę później opaść na nią z głośnym mlaśnięciem. Zapowiadała się
jeszcze długa i strasznie nudna lekcja. Jednak nasz jedyny ratunek
nadszedł – zaczęło padać. I to nie byle jak – lunęło w jednej chwili.
Po błoniach rozniosły się piski dziewcząt i to one pierwsze popędziły w
stronę zamku. Nie czekaliśmy długo, by ruszyć za nimi.
Siedziałem przed kominkiem wycierając
włosy z wody. Obok mnie rozłożyła się reszta, dyskutując o lataniu. Brali to za
świetną zabawę. Ja uważałem, że Quidditch to piękny sport – zwłaszcza
gdy ogląda się go z ziemi. Nie powiedziałem jednak ani słowa, zanurzając się w
książce do obrony przed czarną magią. Nudziło mi się, więc ubolewałem nad
brakiem konkretnej pracy domowej.
Nagle silny ból, jak impuls, rozdarł moją
czaszkę. Skuliłem się, zaciskając powieki. Wypuściłem głośno powietrze z płuc,
podnosząc się na drżących nogach. Zupełnie wyleciało mi z głowy. Opuściłem
książkę na fotel i wszedłem po schodach do sypialni.
– Kiepsko się poczułem, zaraz
wracam – starałem się uspokoić głos, który chciał krzyczeć.
Chyba William niczego nie wyczuł, bo po chwili znowu rozbrzmiały rozmowy. Wszedłem
do pokoju i padłem na kolana przed swoją walizką. Drżącymi dłońmi wyciągnąłem z
niej tekturowe pudełko, niemalże je rozrywając. Między łzami cisnącymi się do
oczu zobaczyłem nieduży flakonik, wypełniony niebieskawym napojem. Szybko
odkorkowałem buteleczkę i łyknąłem wszystko od razu.
Ostre pazury wycofały się z wnętrza mojej
klatki piersiowej, a ciężkie imadło zwolniło uścisk na mojej głowie.
Odetchnąłem z ulgą, ocierając oczy.
– Lemoniadka?
Podskoczyłem jak oparzony, odwracając się
do postaci siedzącej na łóżku. Zachłysnąłem się powietrzem i jak
zahipnotyzowany zacząłem pakować przezroczyste flakoniki do pudełka. Schowałem
je bezpiecznie w szafce.
– I znowu interesujesz się czymś,
czym nie powinieneś. – Odwróciłem twarz, podnosząc się.
Otarłem dłonią spocony kark. Chłopak podsunął się do mnie tak, że gdy się
odwróciłem, by odejść, uderzyłem w jego tors.
– Kolejny punkt dla ciebie.
Nie mogłem powstrzymać uśmiechu
wpełzającego mi na twarz. Odepchnąłem go, na co z pewnością mi pozwolił.
Zszedłem na dół, nie martwiąc się o nic. Nigdy nie dowie się, co jest w
butelkach.
– Znowu
przegrałeś – triumfalny śmiech zadudnił w pokoju, a ubrany w swoją
wielką piżamę w żyrafki James stanął na planszy do szachów, niczym król. Peter
jęknął, spoglądając na rozbitą królową, brutalnie przygniecioną stopą okularnika.
Pokręciłem głową, przyglądając się ich grze od dłuższego czasu. Black zniknął
jakąś godzinę temu, gdy zaczynało się ściemniać. Teraz na dworze panowały już
egipskie ciemności, bo niebo wciąż zasnute było ciemnymi chmurami. Zwróciłem
twarz w stronę milczącego Williama.
Siedział na łóżku w swojej seledynowej
koszulce i spodniach od piżamy. Długie włosy opadały mu na plecy. Podszedłem do
niego na palcach i stanąłem za nim na czworaka, zaglądając mu przez ramię. W
rękach trzymał list, któremu przyglądał się od jakiegoś czasu.
– Od kogo? – szepnąłem.
Drgnął zaskoczony odwracając do mnie twarz. Uśmiechnął się delikatnie,
przyciągając mnie do siebie i sadzając sobie między nogami. Spłonąłem rumieńcem, skupiając wzrok na pomiętej kartce.
– Od mojej siostry, Emily.
Na pożółkłym lekko papierze widniały
szczególnie wyróżnione cztery czy sześć słów „tęsknię”.
– Ile ma lat? – Przyjrzałem
się koślawym literom z cichą sympatią.
– Niedługo skończy szesnaście.
Spojrzałem na niego na początku z
niedowierzaniem, ale w miarę jak jego twarz nie zmieniała się, odchrząknąłem
lekko, zwracając wzrok na list. Coś w tej jego minie wydawało się być
smutne. Jedno „tęsknię” rozmazane było całkiem świeżą kroplą.
Od kamiennych ścian odbijało się głośne
chrapanie całej trójki. „Trójki”, mówię, bo Black jeszcze nie wrócił z wieczornej
eskapady. Co on takiego robi, gdy znika bez śladu? Westchnąłem, przewracając się
na bok. Jego pościel leżała pięknie ułożona przez skrzaty. Irytujące, że zawsze
myślę właśnie o nim. Wiedziony jakąś tajemniczą siłą, podniosłem się i stanąłem
nad zgrabnie złożoną kołdrą. Pogładziłem ją, rozpylając w powietrzu zapach
lawendy. Westchnąłem, odwracając wzrok na księżyc. Mimo swojego niepozornego
wyglądu, zmieniał się z każdą nocą, napawając mnie przerażeniem.
Zmarszczyłem brwi, nie wierząc swoim
zmysłom. Szybko podszedłem do okna, opierając dłonie na szybie. Ciemna postać
unosiła się w powietrzu na tle księżyca.
Zobaczyłem prawdziwy uśmiech
Syriusza – ciepły i pełen spokoju. Ciemne włosy poniewierał
gniewny wiatr, będąc dla chłopaka jednak kompanem, a nie przeciwnikiem. Oczy
lśniły, jak gwiazdy nad nim. Powiedziałem – Syriusza – bo
do tego wyrazu twarzy nie pasował już przydomek „Black”. Dla niego był to urojony
świat – znacznie lepszy najwyraźniej od tego, jaki istniał
naprawdę.
I
tak w rzeczywistości to wtedy zacząłem mu zazdrościć.
Ojeej, jak słodko, uroczo etc. <3
OdpowiedzUsuńLucjusz mnie zaintrygował, jestem ciekawa czy gdzieś tam na boku knuję jakąś intrygę.
OdpowiedzUsuńLupin jest uroczy pod każdym względem ^^ I stwierdzam, że w nim też się zakochałam!
Ps. Obawiam się tego Williama, czy on podrywa Remusa? O.o
Lucjusz jest całkiem prostym w swoim usposobieniu człowiekiem. Raczej opisałabym go jako kogoś, kto działa pod wpływem chwili. Więc no :3
UsuńWilliam podrywa 90% populacji Hogwartu, która jest ładna <3