43. Zostanie blizna

Profesor McGonagall spojrzała na mnie zaskoczona. Zerknęła jeszcze na kubek w swojej dłoni i usiadła na stołku, odruchowo przesuwając ręką po spódnicy, jakby próbowała coś z niej strzepnąć. Nie mogąc znieść jej wzroku, wróciłem do jedzenia. Chwilę jeszcze milczała, chociaż nie rozumiałem do końca, czemu moje pytanie tak ją zdziwiło.
– Mogę go spytać. Ale ostatnio wpada tu tylko po eliksir i znika.

42. Nerwusek

Komnata była ogromna i bez trudu pomieściła około czterdziestu pięknie wystrojonych postaci oraz usługujące im skrzaty. Wyłożona w całości kamieniem, ziała chłodem, ozdobiona jedynie zielono-srebrnymi akcentami w postaci zasłon, dywanów, gobelinów i obrusów na pretensjonalnie zastawionych stołach. W centrum pokoju znajdowała się kamienna figura, przedstawiająca mężczyznę w sile wieku, ubranego w odświętne szaty.
Czarodziej wyrzeźbiony był z niezwykłą dbałością o detal. Oprócz kanciastej szczęki, wysoko uniesionego spiczastego podbródka, wąskiego nosa z charakterystycznym garbkiem i gęstych szerokich brwi na szlachetną twarz składały się też oczy, wyciosane z taką dokładnością, że intensywność spojrzenia rzeźby była zawstydzająca. Część gości, którzy zawiesili wzrok na kamiennym czarodzieju, widocznie drżała lub urywała rozmowę w pół słowa. Może było to spowodowane niesamowitym warsztatem, może nałożonymi czarami, ale wszystkim wydawało się, że wzrok figury podąża za nimi, obojętnie w którym miejscu się znajdowali.
Gobeliny przedstawiały w większości wyszyte wytrzymałymi, mieniącymi się nićmi, stare ilustracje podbojów świata magicznego i ataków na środowiska mugoli Mogany le Fay z ksiąg Merlina. Na jednym z nich stojąca już w płomieniach czarownica otwierała usta tak jakby zamiast krzyku bólu miała wydać z siebie obietnicę powrotu. Przestrzeń pod gobelinem pozostawała pusta, jakby żaden z gości nie chciał znaleźć się nawet w jego pobliżu.
Po drugiej stronie sali, zaraz przy przeszklonym wejściu na szeroki taras, na ścianie wisiały portrety eleganckich czarodziejów, wystrojonych i onieśmielających w swoim majestacie. Każdy z nich dumnie zaciskał usta i spoglądał na gości z nienachalnym zainteresowaniem. Prawie wszystkie postaci miały bladą cerę, ciemne gęste włosy i w większości stalowe oczy. Tylko dwie czarownice na obrazach po lewej stronie sali obdarzone były kasztanowymi lokami i zielonymi jak trawa tęczówkami. Wszyscy czarodzieje z obrazów wyglądali na spokrewnionych. Mieli zaskakująco podobne podbródki, nosy i brwi. Do tego długość ich szyi robiła wrażenie, zresztą tak, jak niewymuszona elegancja. Kogoś mi przypominali i kiedy zdałem sobie sprawę, kogo nagle wszystkie pary stalowych lub zielonych oczu zostały we mnie wycelowane. Zrobiło się bardzo cicho.
Wstrzymałem oddech, a gdy nic się nie stało, odwróciłem się powoli na pięcie. Goście tkwili bez ruchu w miejscach, przyglądając mi się z niechęcią. Złapałem się za ramię i poczułem gryzący materiał brązowego garnituru mojego ojca. Rzeczywiście miałem go na sobie, co szybko wywołało mój wstyd. Co mi strzeliło do głowy?, zastanawiałem się, widząc, jak bardzo kontrastuję z wystrojonymi w drogie szaty czarodziejami.
Nie byłem pewien, gdzie się znajdowałem, czy zostałem zaproszony i czy jestem tu w ogóle mile widziany, ale wiedziałem jedno – przyszedłem tu z Syriuszem. Gdzie się teraz podziewał? Rozejrzałem się niepewnie na boki i po chwili zobaczyłem jak stoi we wpatrzonym we mnie gronie, dla odmiany unikając mojego wzroku.
Jego ciepła zawsze dłoń spoczywała na biodrze rudowłosej piękności. Jako jedyna z towarzystwa Lily nie krzywiła się na mój widok niechętnie, a wyglądała na zmartwioną, z uniesionymi cienkimi brwiami i lekko uchylonymi usteczkami. W mojej głowie zaroiło się od myśli, które galopowały wciąż w kółko, przyprawiając mnie o mdłości. Zacisnąłem zęby i dopiero wtedy Syriusz zwrócił twarz w moją stronę, puścił Lily i zaczął iść w moim kierunku. Otworzyłem nawet usta, ale nim zdążyłem wymyślić, które z oskarżeń wyrzucę z siebie jako pierwsze, złapał mnie mocno za ramię i wyprowadził przez drzwi tarasowe na zewnątrz.
– Co to ma znaczyć? – Wyszarpnąłem się z jego żelaznego uścisku i odwróciłem. Wpatrzyłem się w jego bladą twarz, oświetloną teraz jedynie świecami z wewnątrz, gdzie goście wrócili do rozmów i dystyngowanej zabawy. Chłopak zmartwił się nieco i obejrzał za siebie, na Lily, która jeszcze przez moment nie mogła oderwać wzroku od swojego męża, nim pani Black do niej nie podeszła.
– Myślałem, że rozumiesz sytuację.
– Rozumiem sytuację? – powtórzyłem, nie wierząc w jego bezczelność.
– Przecież nie możemy pokazywać się razem w miejscach publicznych. Co by powiedziała moja żona? – Syriusz zamachnął się i dopiero teraz zauważyłem obrączkę na jego serdecznym palcu. Coś ścisnęło moje gardło i nagle poczułem się bardzo głupio.
Bo przecież wiedziałem, że Lily i on są małżeństwem i spodziewają się dziecka. I przecież wiedziałem, że sam zgodziłem się na spotykanie się z nim w tajemnicy.
– Wyglądasz jakoś blado. Może pooddychaj świeżym powietrzem. Porozmawiamy wieczorem. – Położył dłoń na moim ramieniu i spojrzał na mnie zmartwiony. Zachciało mi się płakać. Przecież to takie niesprawiedliwe.
Obserwowałem, jak Syriusz, a raczej mężczyzna, którego ledwo w tym momencie rozpoznawałem, prostuje się, zerka w stronę swojej młodziutkiej żony i wkrótce znika za przeszklonymi drzwiami tarasu. Zacząłem się zastanawiać, jak to wszystko się stało i co strzeliło mi do łba, skoro zgodziłem się na ten chory układ. Rozejrzałem się na boki, jakbym mógł znaleźć odpowiedź na nurtujące mnie pytania na marmurowym tarasie ze zdobionymi białymi poręczami albo w zadbanym ogrodzie z ponurymi rzeźbami i równo przyciętym żywopłotem. Zrobiło mi się strasznie żal Lily i to uczucie nagle przerodziło się w złość i niechęć. Także do niej. Wściekałem się na Syriusza i jego ciężarną żonę, na panią Black – jak zwykle elegancką w swoim szaleństwie – na dystyngowanych gości, na złowrogie posągi i zdegustowane twarze, patrzące na mnie z obrazów, na wszechobecne bogactwo, na mój głupi, stary garnitur, ale najbardziej byłem zirytowany swoim brakiem charakteru. Nie wierzyłem, że mogłem podjąć taką decyzję.
Zerwałem się z miejsca i wpadłem do oświetlonej sali. Chwyciłem Syriusza, który do tego czasu niemal dotarł już do swojej matki i małżonki. Odwrócił się natychmiast, zupełnie zaskoczony.
– Nie pozwolę ci się tak traktować! Myślisz, że możesz zasłonić się swoją rodziną i tym, że jesteś spadkobiercą rodu? Że zatrzymasz mnie sobie jak puszystą zabawkę?!
– Remus, proszę, nie rób sceny. – Chłopak chciał zasłonić mi usta, rozglądając się na boki z trwogą, ale odepchnąłem jego dłoń, chwyciłem go za kołnierz odświętnej szaty i przyciągnąłem do siebie bliżej.
– Dosyć ukrywania się! Nie będę twoją brudną tajemnicą, Syriusz! Kiedyś obiecywałeś mi, że jeśli twoja rodzina będzie chciała nas rozdzielić, uciekniemy razem! I tylko spójrz na siebie! Masz żonę, wkrótce będziesz miał dziecko, masz pieniądze, wpływy i durnego kochanka, który do tej pory nie był w stanie przejrzeć na oczy! A co mam ja, co?! Nadzieję, że kiedyś się mną po prostu nie znudzisz i nie zerwiesz kontaktu?!
Towarzystwo bacznie się nam przysłuchiwało i, mimo że wzrok skupiłem na zasmuconych i przerażonych oczach Syriusza, wiedziałem, że część z obecnych zjadliwie się uśmiecha. Ani trochę się im nie dziwiłem. Z ich perspektywy byłem wielkim naiwniakiem. Słyszałem, jak pani Black wzywa do siebie strażników, i przez myśl przeszło mi, jak niewiele mam czasu, nim uzbrojeni w różdżki ochroniarze, wyprowadzą mnie z posiadłości. Wiedziałem, że są już tuż tuż.
– Jesteś tchórzem! Parszywym kłamcą! Skoro wiedziałeś, że my dwaj jesteśmy tylko szczeniackim marzeniem, na dodatek chyba tylko moim, czemu nie powiedziałeś mi tego, zanim wciągnąłeś mnie w to całe bagno?!
Czarodzieje mający mnie doprowadzić do porządku dotarli na miejsce i chwycili moje ramiona bezceremonialnie.
– Na dodatek musiałeś wybrać ją, właśnie ją, prawda?! Cha, gdyby nie ona, może nie byłoby to aż tak ironiczne! Przyznaj, że tylko się mną bawiłeś!
Zobaczyłem, jak Syriusz chce zaprzeczyć, jak kręci głową i otwiera szeroko usta, jakby chciał krzyknąć z bezsilności, jednak głos w jego gardle został wstrzymany przez gest potężnej dłoni. Quint stanął między mną a Blackiem, skupiając na sobie mój wzrok. Spojrzałem w jego szare oczy, które wyrażały jedynie niechęć.
– Zabrać go – rozkazał natychmiast, a mnie obrócono i zaczęto prowadzić w kierunku małego przejścia w rogu sali, którego, mógłbym przysiąc, wcześniej tam nie było. Na szczycie schodów, po których wkrótce mnie zniesiono, poczułem niepokój. Korytarz był ciemny i oświetlały go jedynie pochodnie ustawione w kilkunastometrowych odstępach. Miejscami, kiedy znajdowałem się dokładnie między dwoma światłami, nie widziałem nawet czubka własnego nosa. Quint szedł na przedzie, a jego ciężkie kroki odbijały się od kamiennych ścian.
– Dokąd mnie prowadzicie?
Nikt nie odpowiedział na moje pytanie, chociaż mężczyzna przede mną obejrzał się przez ramię zniesmaczony. Zacisnąłem wargi poirytowany. Byłem zbyt wściekły, żeby dać złemu przeczuciu dotyczącemu tego miejsca przejąć kontrolę. Nie odczuwałem więc strachu, chociaż coś mówiło mi, że powinienem.
Nagle dwaj prowadzący mnie strażnicy i Quint zatrzymali się i zwrócili w stronę solidnych drzwi po peawej stronie korytarza. Jeden z mężczyzn otworzył je, a pozostali wprowadzili mnie do środka. Pomieszczenie było większe, niż na początku przypuszczałem. Miało kształt półkola, a jego ściany i podłoga pokryto czarnymi, połyskującymi kafelkami. Z jednej strony znajdowało się duże, przytłaczające krzesło, na którym wkrótce zostałem posadzony, natomiast naprzeciwko na podeście stała ława, gdzie już czekali profesor McGonagall, profesor Sprout i sam dyrektor Hogwartu – Albus Dumbledore. Każde z nich patrzyło na mnie zupełnie bez wyrazu, jakby mnie nie rozpoznawało.
– Pani profesor… – Spojrzałem niepewnie na opiekunkę mojego domu, ta jednak pozostała niewzruszona.
Przede mną znów pojawił się Quint. Trzymał zwinięty pergamin, który przy świadkach odpieczętował i rozwinął.
– Oskarża się Remusa Johna Lupina o…
– Oskarża?! Nic złego nie zrobiłem! – zaprotestowałem natychmiast i poczułem, jak kąciki moich ust nagle odmawiają mi posłuszeństwa, a wargi zaciskają się jak pod wpływem zaklęcia. Quint uniósł brew, ale nie słysząc innych sprzeciwów, kontynuował:
– … bycie niezarejestrowanym wilkołakiem, ukrywanie swojej prawdziwej tożsamości, a w wyniku dokonanie masakry na uczniach Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart.
Uniosłem brwi wysoko, starając się raz jeszcze odezwać. Przecież to nieprawda!
– Wymuszenie na młodych czarodziejach praktykowania niebezpiecznej magii i przemiany w nielegalnych animagów
Kłamstwa.
– Zwodzenie Syriusza Oriona Blacka, prawowitego spadkobiercy rodu Blacków, w celu wyłudzenia pieniędzy i czerpania z tego tytułu innych korzyści materialnych i społecznych.
Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa.
– Morderstwo… – Quint zawiesił głos, a mnie włoski na karku stanęły dęba – … Poppy Pomfrey, wykonane z premedytacją w Skrzydle Szpitalnym, po wcześniejszej próbie upozorowania wypadku.
Pokręciłem głową, mimo że i tak już mi się w niej kołowało. Rzuciłem się w przód, by dopaść do mężczyzny i zacisnąć palce na jego szyi, w nadziei, że przyzna się do wszystkich tych oszczerstw i łgarstw. Okazało się jednak, że zarówno moje nadgarstki, jak i kostki były spętane i przyszpilone do potężnego krzesła. Profesor Dumbledore wstał nagle, patrząc już nie na mnie, a na Quinta i wyprostował się, mimo strapienia odciśniętego na twarzy.
– Ława przysięgłych uznaje podejrzanego za winnego wszystkich zbrodni.
Poczułem, jak dławi mnie panika. Spojrzałem jeszcze na resztę nauczycieli, którzy tak jak Dumbledore unikali mojego wzroku. Dopiero kiedy strażnicy podeszli, by odwiązać mnie od siedziska, zacząłem szamotać się.  Próbowałem coś z siebie wydusić.
Wszystko poprzekręcali, ja nic takiego nie zrobiłem!
Quint stanął nade mną, powstrzymując strażników gestem, i wsunął dłoń w kieszeń mojej marynarki. Wyciągnął z niej różdżkę i uniósł brew.
– Tylko czarodzieje mogą posiadać podobne przedmioty – wycedził przez zęby, a następnie na moich oczach złamał witkę z głośnym, przeszywającym trzaskiem. Rzuciłem się w przód, jednak strażnicy przytrzymali mnie i usadzili na krześle.
Quint odwrócił się na pięcie i opuścił salę, idąc w kolumnie zaraz za profesor Sprout. Jeden z mężczyzn, którzy pozostali w pomieszczeniu, rozwiązał moje nogi, a drugi zupełnie bez wysiłku uniósł mnie za ramiona i wyprowadził drugimi drzwiami. Po ich otwarciu bezceremonialnie wepchnął mnie w ciemną otchłań. Wylądowałem na słomie, tak mi się przynajmniej wydawało i na to wskazywał mój wyczulony zmysł powonienia, a drzwi za mną zatrzasnęły się. Skierowałem twarz w stronę jedynego źródła światła, którym było zakratowane okno. Zmierzchało.
– Kto tu jest? – odezwał się nagle ktoś gdzieś z prawej strony. Drgnąłem, w pierwszej chwili przestraszony. Szybko jednak rozpoznałem głos i to dodało mi otuchy.
– William? To ty? – szepnąłem, zwracając twarz w bok. W półmroku zobaczyłem sylwetkę ściśniętą w kącie celi. Zaraz podsunąłem się do przyjaciela.
– Remi, nie sądziłem, że spotkamy się w takich okolicznościach. – Po omacku złapał mnie za ramiona. Oczy miał przewiązane bandażem, a ręce spętane ciężkim łańcuchem przymocowanym do ściany.
– Co się stało? Co tu robisz? – Sięgnąłem do opaski na jego głowie, ale odsunął się.
– Zostaw, to nieważne, i tak nic nie widzę.
– Co to znaczy, że nie widzisz? Oni ci to zrobili? Quint?
William uśmiechnął się blado i oparł głowę o ścianę, wzdychając płytko.
– To część mojej kary. I chyba ich prywatna zemsta. – Przesunął dłonią po moich włosach.
– Ciebie też musieli skazać niesprawiedliwie. Wszystko, o czym mówią, to czyste kłamstwa.
– W kłamstwa z odrobiną prawdy najprościej uwierzyć – przyznał chłopak zupełnie obojętnie. Czy trzymają go już tak długo, że nie ma siły nawet na odrobinę złości pod ich adresem?
– William, co oni ci zrobili? – spytałem powoli, chociaż przypuszczałem, że odpowiedź może mi się wcale nie spodobać.
– Czy to ważne? – odparł po chwili wahania. – Ważne, że pozostaną bezkarni, a nas nikt nigdy nie znajdzie. Kto wie, może nawet nas nie szukają…
– Jak możesz tak mówić? Oczywiście, że nas szukają! Twoja siostra na pewno bardzo się o ciebie martwi!
William skulił się nieco, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu.
– To nieważne, Remus. – Chwycił mocniej moje ramiona, a ja nagle zauważyłem, że zrobiło się zupełnie ciemno. – Dzisiaj pełnia.
Obróciłem twarz, spoglądając w stronę nocnego nieba. Otworzyłem szeroko oczy, dopiero po chwili rozumiejąc, co to oznacza. Dopadłem do solidnych drzwi i zacząłem uderzać w nie pięściami.
– Wypuśćcie mnie! Błagam, wypuśćcie mnie! Albo zabierzcie jego, błagam was! Błagam!
Widziałem jak moje ręce pokrywają się futrem rosnąc do wielkości niedźwiedzich łap. W plecy wstąpił paraliżujący ból, który zwykle z łatwością powalał mnie na kolana.
– Błagam, błagam, błagam!

Otworzyłem szeroko oczy, czując wciąż ten sam ból w plecach, boku i ramionach. Świtało i nie wiedziałem, gdzie jestem. W drewnianym sklepieniu wybita była dziura, przez którą słońce świeciło mi na twarz. Byłem cały mokry i lepki, a w powietrzu unosił się metaliczny zapach, który miałem też na języku. Spojrzałem na moje ręce rozciągnięte bezwładnie tuż przede mną i całe pokryte ciemnoszkarłatną mazią. Wyglądało na to, że miałem też zerwanych parę paznokci. Chciałem przewrócić się na plecy, jednak nagle coś w nich strzyknęło, a po moim ciele rozlała się fala bólu. Wrzasnąłem, a głos zawibrował mi w uszach. Zobaczyłem mroczki przed oczami, a chwilę później ból odebrał mi wszystkie zmysły.

Nie pamiętałem nic poza ciemnością i bólem, który rozchodził się bezlitośnie po wszystkich zakamarkach mojego ciała. Po pewnym czasie, kiedy przebudziłem się wciąż w tej samej pozycji chyba za trzecim, a może za piątym razem, ból zaczął być mniej dotkliwy, ale tępy i regularny. Kiedy już straciłem zupełnie rachubę moich omdleń, do głowy zaczęły przychodzić mi najgorsze myśli, o tym, że bardzo powolnie umieram, pewnie się wykrwawiam, ale nie jestem w stanie tego wyczuć, bo straciłem panowanie nad własnym ciałem. Panika wkrótce przemieniła się w obojętność.
W pewnym momencie wydawało mi nawet, że mam zwidy, bo światło pod powiekami zaczęło mrugać, a ciało wydało mi się lekkie jak piórko. Wspomniałem nawet wtedy pierwszą lekcję z zaklęciem lewitującym. Siedziałem między Peterem a Jamesem. Pete był tak przerażony, że przez połowę ćwiczeń praktycznych wpatrywał się to w swoją różdżkę, to w gęsie pióro, które miał zaczarować. Przez drugą część obserwował, jak ja i James sobie radzimy. Jamie z kolei recytował zaklęcie od samego początku z różnym akcentem, różnym tembrem głosu, a pod koniec wydawało mi się, że także w kilku różnych językach, bo słowa nie tylko straciły już w jego ustach sens, ale też chyba kilka głosek. Mnie pewnie poszłoby lepiej, gdyby nie Syriusz, który przez całe zajęcia dmuchał mi w kark, niezadowolony, że zabrakło dla niego miejsca obok nas. W końcu skończyło się na tym, że puściłem jego pióro z dymem i zagroziłem, że zrobię to samo z jego nieziemskimi włosami. Niestety użyłem dokładnie tego samego sformułowania, w związku z czym przez resztę zajęć walczyłem z zawstydzeniem, starając się ignorować jego docinki.
– Syriusz… – westchnąłem i wydawało mi się, że odpowiedział mi czyjś damski, uspokajający głos.

Po kolejnej pobudce czułem się zaskakująco przytomnie, chociaż mój umysł przyćmiony był czymś słodkim i odurzającym. Zamrugałem kilkukrotnie, nie będąc pewnym, czy przypadkiem nie śnię.
Po chwili, gdy grawitacja wróciła tam, gdzie jej miejsce, przyjrzałem się najpierw miękkiemu łóżku, w którym leżałem, pachnącej pościeli z pierzy i moim obandażowanym dłoniom i ramionom, a następnie ostrożnie rozejrzałem się na boki. Znajdowałem się w niewielkiej, ale przytulnej sypialni, która mogłaby uchodzić za pokój Gryfona, gdyby nie eleganckie meble i skromne, podwójne łóżko w centrum pomieszczenia.
Ja jednak leżałem na pojedynczej leżance przy ścianie, chociaż jej wygoda nie pozostawiała wiele do życzenia. Była miękka, w przeciwieństwie do drewnianej podłogi, na której obudziłem się po raz pierwszy. No właśnie, nie miałem pojęcia, kiedy to było. Nie wiedziałem też, gdzie się znajduję. Pewnie powinienem odczuwać niepokój, jednak moje zmysły coś tępiło. Może znajomy zapach, który bardzo pozytywnie mi się kojarzył, chociaż nie mogłem go z nikim utożsamić z powodu po części zaćmionego umysłu.
Nagle drzwi do pokoju otworzyły się i zobaczyłem w nich nikogo innego jak profesor McGonagall. Czarownica weszła do pokoju stąpając uważnie tak, by nie narobić hałasu. Gdy jednak zobaczyła, że się w nią wpatruje, przyspieszyła kroku i zaraz znalazła się przy mojej pryczy, zaaferowana.
– Remus, słyszysz mnie?
– Tak, pani profesor. – Odchrząknąłem, starając się zapanować nad głosem. Wybrzmiał dziwnie nieobecnie, ale wcale mnie to nie zdziwiło, bo idealnie pasował do tego, jak się czułem.
– Cały czas majaczyłeś, ale nie umieliśmy cię rozbudzić. Pani Collins starała się jak mogła, ale nic nie działało. Pewnie wciąż bardzo cierpisz. Boli cię?
– T-tak. – Zmarszczyłem brwi, bo rzeczywiście czułem ból, który ledwo przedostawał się przez warstwę senności. Przymknąłem na chwilę oczy, wzdychając.
– Nie dysponujemy tutaj tak silnymi środkami przeciwbólowymi, które mogłyby całkowicie ci ulżyć. Tym bardziej takimi, które wspomogłyby leczenie.
– Leczenie? – mruknąłem, czując jak przysypiam.
– Tak, Remus. – Czarownica na chwilę zamilkła, a ja spróbowałem otworzyć oczy i na nią spojrzeć. – Odpoczywaj. To najbardziej ci pomoże. Porozmawiamy później.
– Ale co mi jest? – spytałem i nim zdążyłem usłyszeć odpowiedź, zostałem pochłonięty przez senność.

Obudził mnie ból w boku i dopiero kiedy nieco zelżał, usłyszałem monotonny głos pani profesor i jej kroki za ścianą. Przez chwilę się w nie wsłuchiwałem, ale nie umiałem rozróżnić żadnego słowa. Zniechęcony, postanowiłem dokładniej się sobie przyjrzeć. Czułem niesłabnący ucisk w kręgosłupie i ramionach. Spróbowałem unieść się z poduszek, jednak nagły zastrzyk bólu, rozchodzący się po osłabionych, drżących mięśniach, z powrotem usadził mnie w miejscu.
Tak intensywny impuls sprawił, że spociłem się jak po porannym bieganiu z Syriuszem w ciągu sekundy. Przez chwilę leżałem nieruchomo, dysząc i starając się odgonić sprzed oczu mroczki. Dopiero po jakimś czasie zdobyłem się na odwagę, żeby poruszyć ramieniem. Było zablokowane i wtedy zauważyłem, że zostało unieruchomione, zapewne przez panią Collins. Co się ze mną stało?
Nagle zza ściany usłyszałem odgłos przesuwanych krzeseł. Pomyślałem, że pewnie znajduję się w pomieszczeniu sąsiadującym z salą lekcyjną. Po klapnięciu znajomo skrzypiących drzwi, za ścianą rozległy się pojedyncze kroki, które zmierzały z klasy do północnego pomieszczenia i stały się wyraźniejsze. Spojrzałem na wejście sypialni i po momencie wahania zawołałem:
– Pani profesor?
Kroki natychmiast skierowały się w moim kierunku i zaraz w progu pojawiła się Minerwa McGonagall. Weszła do środka i zamknęła drzwi.
– Jak się czujesz? – spytała, stając obok mnie.
– Boli bardziej niż ostatnio.
– Leki bardzo szybko przestają działać – zmartwiła się, zerkając na butelki ustawione na szafce obok leżanki. Chwyciła jedną i dokładnie odmierzyła dawkę.
– Pani profesor. – Uniosłem dłoń, stanowczo odsuwając od siebie lekarstwo. – Co mi jest? Co się stało?
Czarownica objęła obiema rękami kubek i wzięła głębszy wdech. Obejrzała się za siebie i przysunęła stojący nieopodal stołek, by na nim usiąść.
– Nie wiemy, Remus. Pani Collins nigdy wcześniej nie miała do czynienia z czarodziejem chorym na likantropię. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że niewiele jest ksiąg, które mówią o pomocy osobom jak ty – zrobiła pauzę, marszcząc brwi. – Jednak uważa, że z jakichś powodów przemiana nie przebiegła w całości. Do tej pory twoje niezwykłe zdolności regeneracji pozwalały ci na zaleczenie większości ran niemal natychmiast po transformacji. Tym razem tak nie było.
Spojrzałem na swoje unieruchomione ramię i zabandażowaną klatkę piersiową.
Więc zrobiłem sobie to wszystko sam.
– Pani Collins porównała to do rozszczepienia. Jak podczas nieudanej deportacji. Znaleźliśmy cię nieprzytomnego na ziemi. Najgorzej jest niestety z twoim kręgosłupem. Tylko dzięki likantropii nie wykrwawiłeś się na śmierć. Twoje ciało regeneruje się bardzo wolno. Żaden z eliksirów, które są dla nas dostępne, nie działa. Dajemy ci najsilniejsze leki przeciwbólowe jakie mamy, ale takie dawki mogą być niebezpieczne.
Pokręciłem głową, przerywając wywód czarownicy. Przyjrzałem się butelkom na szafce.
– Niektórych nie rozpoznaję, ale wiem, że część zupełnie nie zadziała. – Wskazałem na lek, który pani profesor wlała do kubka. – Tego używałem, jak byłem jeszcze bardzo mały. Przy maksymalnej dawce działał nawet przez pół dnia. Ale jak urosłem utrzymywał swoje działanie przez maksymalnie dwie godziny, więc przestałem go używać. Ojciec sprowadza mi teraz specjalne leki. Dla osób… takich jak ja.
Uniosłem na nią wzrok z obawą, że zobaczę odrazę lub niechęć. Jej okolone pierwszymi zmarszczkami oczy oferowały jednak jedynie długie spojrzenia współczucia i iskry bezsilności. Czarownica skinęła głową i niepewnie oparła dłoń na mojej.
– Wiem, że leki cię mroczą, ale we śnie szybciej zdrowiejesz. Nie możesz przemęczać ciała. Napisałam list do twoich rodziców. Hagrid wysłał go z porannymi sowami.
– Do rodziców…? – Zamrugałem kilkukrotnie. – Nie, pani profesor, proszę nie martwić mamy. Ojciec jest służbowo poza domem, mama nie będzie wiedziała, co zrobić.
– Dobrze wiesz, że muszę informować rodzinę ciężko chorych uczniów. W innym przypadku wezwałabym też medyków. Sam mówisz, że w domu masz wszystkie skuteczne leki. – Delikatnie zacisnęła rękę na moich palcach. – Twoja matka sobie poradzi. I na pewno zaoszczędzi ci sporo cierpienia, dosyłając potrzebne eliksiry.
Odwróciłem twarz, walcząc z niepokojem, który przyspieszył pracę mojego serca. Poczułem, że natychmiast robi mi się słabo, a plecy przeszywa silniejszy niż dotychczas ból. Zacisnąłem wargi, więżąc głos w gardle. Profesor McGonagall wstała i pochyliła się nade mną.
– Wystarczy już, Remus. Musisz wziąć lek. – Przysunęła kubek do moich ust, a ja z jej pomocą wypiłem całą zawartość. – Porozmawiamy później. Będę do ciebie zaglądać co godzinę.
Poprawiła pościel kilkoma ruchami i stanęła nade mną. Przez chwilę bardzo przypominała moją matkę, która stara się skrzętnie ukryć zmartwienie, by mnie nie krępować. Zamknąłem oczy, wczuwając się w tępy ból pleców. Słyszałem tylko jeszcze, jak odstawia kubek na szafkę, po czym powolnym krokiem wychodzi z sypialni, cicho zamykając za sobą drzwi.

Kiedy obudziłem się po raz kolejny, za oknem zmierzchało. Zastanawiałem się, czy rzeczywiście przespałem cały dzień. Plecy bolały mnie nieznośnie, a gdy spojrzałem na szafkę obok łóżka, stał na niej pełny kubek. Wiedziałem, że lek mnie otumania, ale z drugiej strony ból też był oszałamiający. Zacisnąłem wargi i sięgnąłem po szklankę. Po dwóch próbach opadłem jednak na poduszki, dysząc ciężko. W tym samym momencie usłyszałem kroki zza ściany, szybko zmierzające przez salę lekcyjną do gabinetu, a następnie do sypialni. W drzwiach zobaczyłem profesor McGonagall z tacą pełną jedzenia.
– Remus, jesteś taki blady. – Przeszła przez pokój, ustawiła tacę na szafce i przyjrzała mi się. – Wypij. – Zaraz podała mi lekarstwo do ust. Wyciągnęła różdżkę z rękawa szaty. – Nigdy nie byłam dobra w magii leczniczej, ale pani Collins pokazywała mi, jak to zrobić.
Czarownica wykonała nade mną kilka gestów, wypowiadając zaklęcia. Poczułem, jak spokój wkrada się przez potylicę w głąb mojej czaszki, a ciało zdaje się lżejsze i bardziej bezwładne.
– Słyszałam, że to dziwne uczucie. Mam nadzieję, że bardzo ci nie przeszkadza – oznajmiła z powątpiewaniem.
– Jest lepiej – zapewniłem ją i przymknąłem oczy. Poczułem zapach pieczonej wołowiny i dopiero wtedy zauważyłem, jak głodny byłem. – Chyba teraz umieram z głodu.
– Nic w tym dziwnego. Gdybym wiedziała, że prześpisz cały dzień, wcześniej przyniosłabym ci coś do jedzenia. – Pani profesor pokręciła głową, po czym przysiadła na stołku. – Pozwól, że ci pomogę.
Czułem się bardzo nieswojo, będąc karmionym przez nauczycielkę. Znowu przypomniały mi się czasy, gdy to matka siedziała na jej miejscu i z troską zajmowała się mną podczas choroby lub po gorszych pełniach. Ale to tylko dodatkowo mnie zawstydzało. Perspektywa samodzielnego jedzenia przed czarownicą nie wydawała mi się jednak wcale lepsza. W związku z tym oboje byliśmy cicho, przez długi czas unikając kontaktu wzrokowego.
– Pani profesor, kiedy mnie znaleziono? – spytałem po przełknięciu już niemal całego posiłku. Kobieta zmieszała się wyraźnie.
– Stanowczo za późno, za co bardzo cię przepraszam. Dotarło do mnie, że lekceważymy twoją chorobę, Remus. Dopiero około dziewiątej pani Collins i Hagrid poszli cię szukać. Gdyby nie pan Black… – Profesor McGonagall pokręciła głową z irytacją.
Uniosłem brwi, chwytając pościel w palce.
– Syriusz.
– Tak, powiedział, że coś musi być nie tak. – Kobieta nagle spojrzała na mnie z jakąś myślą na końcu języka. Wiedziałem, o co chce spytać.
– Dowiedział się, nie miałem wyboru, musiałem mu wszystko wyjaśnić. – Odwróciłem wzrok, zawstydzony. – Na szczęście wcale mu to nie przeszkadzało.
– Pan Black jest dobrym człowiekiem – obwieściła bez wahania i przysunęła mi szklankę z sokiem dyniowym do ust. Upiłem parę łyków i spojrzałem na nią, starając się wymusić na swoim znieczulonym ciele uśmiech. Czułem też, jak lek zaczyna działać, mamiąc mi umysł.
– Będzie mógł mnie odwiedzić? Nie teraz, ale może za dzień lub dwa? – spytałem sennie.
– Tak myślę. Jak tylko poczujesz się lepiej. Jak na razie niczym się nie martw. Wszystkim się zajęłam.
– Czym konkretnie? – Powieki zaczęły mi opadać, a ja poczułem przyjemną błogość pełnego żołądka i obezwładniającego odrętwienia.
– Opowiem ci o tym później – obiecała i nie pamiętam, czy powiedziała coś jeszcze.

Trzask.
Podskoczyłem lekko w miejscu i od razu tego pożałowałem, czując przeszywający ból górnych kręgów. Zacisnąłem wargi, by powstrzymać jęk. Zamrugałem kilkukrotnie, próbując przypomnieć sobie, gdzie jestem. Zwróciłem twarz w stronę okna. Padało i było dość ponuro. Spojrzałem na zamknięte drzwi, prowadzące do gabinetu i zamarłem, słysząc rozmowę między dwoma osobami.
– O ile wiem, profesorze, zajęcia dodatkowe były całkowicie dobrowolne. Jeśli uczeń nie chce już na nie uczęszczać, chyba mamy związane ręce. – McGonagall nie brzmiała na ani odrobinę przejętą. Może nawet by mnie to rozbawiło, gdyby nie osoba, z którą rozmawiała.
– Co z jego zachowaniem? – Quint wyraźnie resztkami sił utrzymywał nerwy na wodzy.
– Pozostawiam to pańskiemu sumieniu. Jednak nie widzę niczego wartego szlabanu. W najgorszym przypadku dodatkowego eseju, ale tym razem dałabym panu Lupinowi taryfę ulgową.
– To faworyzowanie ucznia – oburzył się czarodziej. Za ścianą przez dłuższą chwilę nic nie było słychać.
– Profesorze, nie rozumiem powodu pańskiej wizyty. – Głos kobiety był nieprzyjemny i surowy. – Pan Lupin zrezygnował z pańskiej pomocy pedagogicznej, wyrażając się w jasny i jednoznaczny sposób. Jeśli uważał pan, że zasługuje na reprymendę, mógł jej pan sam udzielić, bez mojego błogosławieństwa. Niestety, nie każdy pedagog w Hogwarcie ma czas na, proszę mi wybaczyć określenie, dyrdymały. Jeśli więc to wszystko, proszę wybaczyć, ale jestem umówiona z dyrektorem.
Quint prychnął po chwili milczenia, po czym z rozmachem opuścił gabinet. Słyszałem, jak zmierza przez pustą klasę do drzwi.
– Musisz być trochę bardziej ostrożny – profesor McGonagall westchnęła. – Pamiętaj, że obecnie pracujesz na opinię kogoś innego.
– Wiem, trochę się zagalopowałem.
Zamarłem, czując, jak oczy wychodzą mi z orbit. Przytknąłem nieusztywnioną dłoń do ust. Zacząłem intensywnie wsłuchiwać się w rozmowę w nadziei, że osoba odezwie się jeszcze raz.
Za drzwiami znowu rozległy się kroki, a następnie ktoś otworzył jedną z szafek.
– Proszę. Dawka na jutro. Mam nadzieję, że dobrze się z tym kryjesz.
– Bez obaw.
Bez wątpienia był to głos nienaturalnie podobny do mojego. Na samą myśl groza zmroziła mi krew.
Co się tam dzieje?
– W takim razie idź już. Ja muszę porozmawiać z Remusem i profesorem Dumbledore'em.
Do wyjścia zaczęła kierować się inna osoba, której kroki były lżejsze i niepodkreślone wysokim, kobiecym obcasem. W napięciu czekałem, co się stanie. Wyglądało na to, że powinienem zadać pani profesor kilka pytań.
Czarownica stanęła w progu sypialni dopiero po kilku minutach. Widząc, że się obudziłem, zamknęła za sobą drzwi i podeszła do szafki, na której stała taca ze śniadaniem.
– Pani profesor…
– Dzień dobry, Remus – przywitała się, siadając obok mnie na stołku. Wyciągnęła ku mnie kopertę, którą trzymała w ręce. Była rozpieczętowana i adresowana do Minerwy McGonagall. Spojrzałem na nauczycielkę niepewnie. – Przeczytaj, to od twojej matki.
– Poznałem pismo. – Skinąłem powoli głową, a następnie nie bez trudności wyciągnąłem list i rozwinąłem go.

Szanowna Profesor McGonagall,
mam nadzieję, że stan Remusa się nie pogorszył. Zwracam się do Pani z uprzejmą prośbą o umożliwienie mi spotkania z moim synem. Skontaktowałam się już z moim mężem, ale wątpię, że uda mu się do mnie dołączyć. Nasz dom podłączony jest do sieci Fiu.
H. Lupin

– Och nie. – Skrzywiłem się lekko. – Pani profesor, chyba nie rozważa pani…
– To prośba twojej matki, Remus, nie mogę i nie chcę sprzeciwiać się jej woli. Właśnie idę do profesora Dumbledore'a. Jeśli i on się zgodzi, wkrótce dostaniesz potrzebne lekarstwa. Pomyślałam, że chciałbyś wiedzieć.
Odwróciłem twarz, oddając jej list. Westchnąłem i pokiwałem głową potulnie. Trochę się bałem. Głównie dlatego, że mama była mugolem i stanowczo zbyt często na nieznane reagowała paniką. Oglądanie mnie w tym stanie na pewno bardzo ją zasmuci.
– Spróbuję dziś sam zjeść, pani profesor.
– Dobrze – zgodziła się. – Bardzo cię boli?
– Średnio na jeża. – Spojrzałem na tacę, którą czarownica ostrożnie postawiła mi na kolanach.
– Dobrze, jeśli dasz radę, nie bierz już leku. Pani Collins nie wie, jakie leki przywiezie twoja matka. Wolałaby ich nie mieszać.
– Aha – mruknąłem.
Profesor McGonagall siedziała przez chwilę w ciszy, najwyraźniej zauważając moje zmartwienie. Nie powiedziała jednak nic więcej, a jedynie wstała i opuściła pokój w nienachalnym pośpiechu. Dopiero w połowie posiłku przypomniałem sobie, że miałem ją spytać o tajemniczą osobę, która była wraz z nią i Quintem w gabinecie.

Plecy zaczynały mnie coraz bardziej boleć, chociaż starałem się o tym nie myśleć. Nie powinienem dać mamie po sobie poznać, jak bardzo poważny jest mój stan. Zwłaszcza jeśli nie ma przy niej ojca. Nie twierdziłem, Merlinie, ustrzeż mnie, że Hope Lupin była kobietą słabą czy zależną od mężczyzny, którego kochała. Po prostu korzystała ze spokoju, jaki potrafił wprowadzić w jej dnie kilkoma słowami, nawet w najbardziej opłakanej sytuacji. Bardzo nie chciałem go teraz mącić.
Kilkoro ludzi weszło do klasy lekcyjnej. Słyszałem jak powoli idą w stronę gabinetu. Naliczyłem trzy postaci – dostojną w swoim sposobie poruszania się profesor McGonagall, osobę, której kroki były mi nieznane i wykreślane z bardzo cichą i posuwistą manierą, oraz z całą pewnością moją matkę. Czekałem w napięciu, które przynieśli ze sobą. Nie rozmawiali, a w powietrzu wisiało zdenerwowanie jeszcze zanim wkroczyli do gabinetu. Wstrzymałem oddech, wpatrując się w uchylone drzwi.
Najpierw pojawiła się w nich mama. Nieśmiało popchnęła je i odnalazła mnie rozbieganym wzrokiem. Wpatrywaliśmy się w siebie kilka sekund bez ruchu do momentu, w którym uśmiechnęła się blado i złożyła ręce na swojej piersi.
– Mój nerwusku, stracę przez ciebie wszystkie włosy.
Poczułem, jak całe zdenerwowanie w jednej chwili ze mnie ucieka. Odwzajemniłem grymas, gdy mama podeszła do leżanki i położyła dłoń na moim czole. Nic nie mówiliśmy, bo nagle ogarnęła nas tęsknota za sobą, a okoliczności spotkania przestały cokolwiek znaczyć.
– Nie wygląda to najlepiej. – Ustawiła na ziemi koszyk ze znajomymi buteleczkami, od razu wyciągając jedną, z długą wąską szyjką i szerokim wypukłym dnem. W środku chlupał fioletowy płyn, który zaraz przelała do kubka stojącego na szafce nocnej. Przyjrzała się krytycznym spojrzeniem lekom, które dostawałem do tej pory, ale nie powiedziała ani słowa, podając mi tylko napełnione naczynie.
– Pani Lupin, może powinniśmy poczekać na przybycie pielęgniarki? – Do pokoju weszła także McGonagall z pedagogicznym zainteresowaniem studiując pełny kosz flakonów. Mama odwróciła twarz i uśmiechnęła się niemrawo.
– Z całym szacunkiem, pani profesor, ale od małego zajmuję się Remusem. Nie ma powodu, dla którego nie miałabym teraz ulżyć mu w bólu.
Dopiero teraz zobaczyłem, że w drzwiach stoi nikt inny jak sam Albus Dumbledore, uśmiechając się lekko spod wąsa ze znajomo zmrużonymi oczami. Trzecia para nieznanych mi kroków musiała więc należeć do niego.
– Profesorze. – Skinąłem głową na powitanie.
– Weź lekarstwo, Remus. Twoja matka bardzo nalegała, by jak najszybciej ci je zaaplikować.
Spojrzałem w ciemne wnętrze kubka i natychmiast wypiłem jego zawartość wielkimi haustami. Odetchnąłem głęboko i przymknąłem oczy. Graviserum działało jak zwykle natychmiast, rozchodząc się szybko po moim ciele i odrętwiając. Wreszcie poczułem ulgę, która uświadomiła mi, jaki wciąż jestem zmęczony. Moją chwilową błogość przerwało pojawienie się kolejnej osoby – pani Collins – która niezwłocznie podeszła do mojej matki.
– Pani Lupin, nazywam się Harriet Collins i jestem szkolną pielęgniarką.
– Dziękuję za pani opiekę nad Remusem. – Mimo wszystko mama nie mogła powstrzymać się przed sceptycznym spojrzeniem na ustawione przy łóżku butelki. Uniosła koszyk z lekami. – Przywiozłam wszystko, co miałam w domu. Lyall zdobędzie leki do domu, proszę te zatrzymać.
Pielęgniarka zaczęła przeglądać flakony, a jej brwi unosiły się coraz bardziej.
– Skąd państwo je mają? To naprawdę rzadkie mikstury. Widziałam je tylko na szkoleniach. – Pani Collins przejęła koszyk i zerknęła z ukosa na moją matkę. W jej spojrzeniu była odrobina podejrzliwości. Wydawało mi się, że po części nie rozumiała, jak mugol wszedł w posiadanie czegoś podobnego.
– Oczywiście od opiekuna Remusa. – Mama położyła mi dłoń na głowie i skupiła znowu wzrok na mnie.
– Opiekuna?
– Opiekuna z rejestru likantropów oczywiście – włączył się nagle do rozmowy profesor Dumbledore. – Przecież wiesz, droga Harriet, że każdy chory otrzymuje swojego zwierzchnika, który służy radą i pomocą podczas gorszych miesięcy.
Pielęgniarka wyprostowała się, mrugając kilkukrotnie.
– Oczywiście, że wiem. Co za niemądre pytanie, przepraszam panią.
– To nic. – Mama pokręciła głową i pogładziła moje włosy. Uśmiechała się do mnie, jakby nikt inny nie był z nami w pomieszczeniu.
Pani Collins przechwyciła koszyk i ustawiła go na szafce pod niedużym lustrem. Zajęła się dokładnym przeglądaniem jego zawartości i grupowaniem flakonów.
– Pani Lupin, bardzo chciałbym z panią porozmawiać.. – Profesor Dumbledore podszedł do mojej leżanki, zwracając uwagę mojej mamy. – A ciebie, Remus, chciałbym z całego serca przeprosić. Zapewniam, że dołożę wszelkich starań, żebyś od tej pory był bezpieczny podczas przemian.
– Profesorze…
– Mamy szczerą nadzieję, że tak będzie – przerwała mi mama, spoglądając na czarodzieja z uśmiechem. Zamrugałem kilkukrotnie. – Wiem, że ten wypadek nie jest winą grona pedagogicznego i daleka jestem od wytykania kogokolwiek palcami, dyrektorze. Jednak zaufałam panu, kiedy obiecał pan zapewnić bezpieczeństwo i Remusowi, i innym dzieciom w tej szkole.
– Remus jest w dobrych rękach – wtrąciła się profesor McGonagall. – Na świecie nie ma bezpieczniejszego miejsca niż Hogwart, właśnie dlatego, że opiekuje się nim sam Albus Dumbledore. – W jej głosie słychać było irytację, która trochę mnie przestraszyła. Złapałem dłoń mojej matki w nadziei, że nie będzie drążyła tematu.
– Minewro, bardzo mi schlebiasz, ale pani Lupin słusznie zauważyła, że zawiodłem. Obiecuję, że to się nie powtórzy. Czy możemy jednak porozmawiać na osobności?
Mama zerknęła na mnie niepewnie, zaciskając uścisk naszych dłoni. Wyraźnie nie chciała jeszcze wychodzić.
– Proszę pozwolić naszej pielęgniarce zająć się Remusem. Później będzie pani mogła porozmawiać z synem.
– Racja. – Mama spojrzała na zaabsorbowaną eliksirami pielęgniarkę, po czym posłała mi delikatny uśmiech. – Zaraz wrócę, nerwusku.
Skinąłem głową i puściłem jej dłoń. Ona, profesor McGonagall i dyrektor Dumbledore opuścili sypialnię. Zostałem sam z panią Collins, która obecnie była mniej ponura niż zwykle. Wciąż przestawiała flakony z miejsca na miejsce i miałem wrażenie, że na chwilę zapomniała o mojej obecności. W końcu jednak odwróciła się, klasnęła w dłonie i przyjrzała mi się krytycznie.
– Dobrze. Zacznijmy kurację.

– Co wymyślili?
– Pielęgniarka będzie prowadziła cię do miejsca przemiany i z niego za każdym razem odbierała. Myślę, że to najlepsze, co mogą w tej sytuacji zrobić. Nie wierzę, że do tej pory nikt się tobą nie interesował. – Mama przytknęła dłoń do policzka i westchnęła ciężko.
– Nie zamartwiaj się. – Pokręciłem głową.
– Mną się już nie przejmuj. Nie w takiej sytuacji. – Uśmiechnęła się delikatnie i pogładziła moje włosy. – Nie wierzyłam, jak napisałeś, że ściąłeś warkocz.
– Ja też wciąż nie wierzę. – Odchrząknąłem i przymknąłem jedno oko. – Kiedy wracasz do domu?
– Najchętniej w ogóle bym nie wracała. Ale ojciec i tak już oskarży mnie o lekkomyślność. Niestety dyrektor sądzi, że możesz dojść do siebie w szkole i nie ma potrzeby zabierania cię do domu…
– Oczywiście że nie ma, mamo. Nie panikuj. Widzisz, że nie jest ze mną tak źle.
Moja matka westchnęła i wyraźnie się zasmuciła. Spuściła głowę i pochyliła się, opierając czoło przy moim ramieniu.
– Coś się stało? – zmartwiłem się. Ostrożnie położyłem dłoń na jej barku.
– Tylko raz widziałam cię w gorszym stanie, nerwusku. I nie chcę pamiętać tamtej nocy. Naprawdę myślałam, że się rozpłaczę, jak cię zobaczyłam.
– Mamo… – Przymknąłem oczy. Wiedziałem, o którym razie mówiła i, by dodać jej otuchy, przysunąłem się i ucałowałem czubek jej głowy. – Czuję się dobrze. Dzięki tym lekom w mig stanę na nogi, zobaczysz. A za miesiąc przyjadę do domu i spędzimy miłe święta. Nawet nie będzie nic po mnie widać.
Mama uniosła powoli głowę i uśmiechnęła się do mnie, wachlując twarz dłonią i pociągając nosem. Siłą musiała zwalczać wzruszenie.
– Zawsze mnie pocieszasz. Jesteś zupełnie jak twój ojciec. – Pogładziła czule mój policzek i ucałowała nos. – Chciałam z tobą porozmawiać o tych świętach. Co prawda nie w takich okolicznościach, ale… No, nieważne. Nie mam oczywiście nic przeciwko, żebyś przywiózł swojego kolegę, ale, nerwusku, na pewno jego rodzice nie będą mieli nic przeciwko? Przecież święta powinno się spędzać w domu z rodziną.
Nie wiedziałem, czy udało mi się wykrzesać z siebie chociaż w połowie szczery uśmiech. Nie chciałem jej okłamywać, ale musiałem coś wymyślić, jeśli Syriusz miał do nas przyjechać.
– I tak zostałby w szkole, tak jak jego brat. Ich rodzice gdzieś wyjeżdżają. Nawet nie wiem do końca czemu, ale podobno są zajęci pracą.
– Rozumiem. – Mama skinęła głową i przez chwilę wpatrywała się gdzieś w czubek mojej głowy, zamyślona. – Nikt nie powinien być sam w święta. Może zaprosisz też jego brata?
– Och, nie. – Pokręciłem głową, rozbawiony. – Oczywiście mogę zaproponować to Regulusowi, ale szczerze wątpię, że skorzysta. Nie jesteśmy bliskimi przyjaciółmi.
Nawet nie wiem, czy skłamałem. Prawdą było, że ostatnio spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, ale wciąż nie wiedziałem, czy mogę nazywać się przyjacielem młodszego Blacka. Był taki niedostępny i chłodny w obyciu, nawet kiedy się do niego zbliżyłeś. Wiedziałem, że także przed Syriuszem nie odsłania swoich głębszych emocji, więc co dopiero przede mną? I myślę, że gdyby z jakichś powodów spodobał mu się pomysł spędzenia świąt w moim domu, nigdy nie zdecydowałby się przyjechać.
– Regulus? I Syriusz, prawda? Nietypowe imiona.
– Co ty nie powiesz? – spytałem, marszcząc brwi. Mama przysłoniła usta dłonią i zaśmiała się, przechylając lekko głowę na bok.
– No dobrze. W przypadku, gdybyś nagle miał przywieźć kogoś jeszcze, daj mi znać. Muszę wiedzieć, ile jedzenia przygotować.
– Jak najwięcej. – Oblizałem się na samą myśl o świątecznych potrawach mamy. Może nie miała wielkiego talentu kulinarnego, a jej kuchnia nie była wyszukana, ale przypominała mi o domu, cieple i przyjemnych chwilach, w których mogłem być sobą.
– Tak jest. – Zasalutowała krótko i puściła do mnie oczko. – Co lubi twój kolega?
– Z tego, co zauważyłem, jest raczej wszystkożerny. Na pewno go polubisz. Ma w sobie coś… niespotykanego.
– Jak ty? – Uśmiechnęła się. Skinąłem niepewnie głową, odwzajemniając grymas.
– Myślę, że zupełnie się w nim zakochasz, mamo. Ale mam do ciebie jeszcze jedną, małą prośbę.
– Co takiego? – Uniosła brwi, zaintrygowana.
– Nie mów do mnie przy nim „nerwusku”.

* * *
Niesamowite, rozdział powstał (#wow) i został opublikowany (#wow2). Dziękuję jak zwykle becie, która oczywiście spisała się na medal i zwalczyła wakacyjnego lenia oraz wielokrotnie pomogła mi rozpracować niektóre wątki. Szczególnie dziękuję też Śnieżnopiórej, dzięki której rozdział w ogóle powstał. Byłam zupełnie nieogarnięta, zgubiłam się w wątkach, a z pomocą jej pięknego umysłu wszystko w mojej głowie utworzyło jedną, spójną całość. Jeszcze raz wielkie dzięki.
Rozdział 42. różni się z pewnością od reszty. Przede wszystkim nie pojawia się w nim Syriusz, w co jeszcze do tej pory nie jestem w stanie uwierzyć. Koniecznie dajcie znać, czy udało mi się was zaciekawić tą odmianą i na rozwinięcie których wątków czekacie najbardziej niecierpliwie.
Rozdział pisałam przy akompaniamencie świetnego zespołu, na który wpadłam zupełnie przypadkiem. Piosenką na dziś jest więc Faded PaperFigures – Spare me.
Zostałam nominowana (z jakichś nieznanych mi powodów) do bloga miesiąca. Po części mi to schlebia, z drugiej strony nie mam ostatnio czasu na zajęcie się konkursem na serio. Jeśli jednak jeszcze nie głosowaliście, sondę znajdziecie pod tym linkiem. Bardzo dziękuję za głosy.
Podczas tych dwóch miesięcy nieobecności na blogu zmienił się szablon. Jestem ciekawa, co o nim myślicie. Chyba największą zmianę przeżyli ci z was, którzy czytają bloga na smartfonach i tabletach. Mnie strasznie podoba się nowy wygląd.
Na blogu pojawiły się też nowe zakładki: między innymi zakładka 'Zacznij TU'. Zdecydowałam również, że nie będę brała udziału w LBA oraz tolerowała SPAMu na stronie. Bardzo przepraszam tych z was, którzy chcieliby pochwalić się swoją twórczością. Chętnie przeczytam wasze teksty, jednak prosiłabym o kulturę podczas komentarzy z odnośnikami do waszych stron.
Nie wiem czy każdy z was sprawdza Fejsa WG, ale ostatnio zaczęłam robić konkursy na bohaterów tygodnia. Coraz częściej myślę o tym, by całą zabawę przenieść na Instagrama. Jeśli braliście udział w zabawie i macie na ten temat swoje zdanie, chętnie was wysłucham.
Kolejny rozdział pojawi się niestety najwcześniej we wrześniu po mojej obronie.
Na koniec pytanie do was: jaką książkę ostatnio przeczytaliście?

41. Prawa grawitacji

Regulus zakochał się w kinie. I kiedy mówię zakochał, mam na myśli najbardziej zapalczywą i szczerą miłość, jaką widziałem w życiu. Już następnego dnia dorwał mnie na korytarzu przed zajęciami i wymusił zgodę na kolejny seans. Nie miałem wyboru, bo Regulus potrafił być przecież bardzo przekonujący. Został mi ślad po tym, jak mocno złapał moje ramię, gdy nieśmiało wyraziłem swoją niechęć.

40. Oblicza młodości i miłości

Wyglądasz na szczęśliwego.
Regulus uniósł wzrok i przyjrzał mi się uważnie. Zaledwie trzy dni spotkań w bibliotece wystarczyły, by bez żadnych uników pokazał mi swoje szczere zdumienie.
– Co to za pedalskie gadki? – prychnął i, ignorując to jak przewróciłem oczami, kontynuował: – Nigdy nie przypuszczałem, że notatki z wróżbiarstwa tak wpływają na mimikę mojej twarzy.
– Do tej pory nie przypuszczałem, że istnieje coś takiego jak notatki z wróżbiarstwa – mruknąłem pod nosem, odwracając wzrok. – Miałem raczej na myśli ogół. Wyglądasz na całkiem… Czy ja wiem? Pogodnego?
– Co masz na myśli? – Chłopak obrzucił mnie niechętnym spojrzeniem. Westchnąłem i wsparłem twarz na dłoni.

39. Izba Pamięci

Gotowy na szlaban, panie grzeczny?
Syriusz stanął nade mną tuż po tym, jak profesor McGonagall ogłosiła koniec zajęć. Zmierzyłem go wzrokiem, zwijając pergamin, i wstałem.
– Jak myślę o tym, że ja po dzisiejszym wieczorze będę miał wolne, a ciebie czeka jeszcze co najmniej sześć szlabanów, to dochodzę do wniosku, że nigdy nie byłem bardziej gotowy. – Spakowałem przybory do torby i zarzuciłem sobie ją na ramię, uśmiechając się do chłopaka zjadliwie.

38. Kto pyta, nie błądzi

Leżałem w fioletowym morzu lawendy, czując, jak ta troskliwie oplata moje członki, unieruchamiając je. W innych okolicznościach pewnie nie byłbym tak spokojny, ale coś w powoli przesuwających się po jasnym niebie nade mną chmurach wprawiało mnie w stan letargu. Nie byłem pewien, ile tam leżałem, ale czas wydał mi się wtedy urojeniem nieobecnego umysłu. Przynajmniej było tak, nim usłyszałem ciche „dziecino” tuż przy uchu.

37. Czas zagubionej egzystencji

Zachowywał?
Zamrugałem kilkukrotnie, zupełnie nie rozumiejąc. Przechyliłem lekko głowę i wpatrzyłem się w jego ciemne, niezdradzające emocji tęczówki. Mimo że Syriusz wciąż trzymał moje nadgarstki, zdołałem uchwycić się jego kurtki, zaciskając na niej palce.
– Czemu mnie nie chcesz? – Nagle w mojej głowie skłębiły się niepokojące myśli oraz obraz zdegustowanej twarzy chłopaka w najróżniejszych odsłonach. Strach ścisnął mnie za serce, odbijając się na mojej twarzy i wywołując zatroskane spojrzenie Syriusza.